Filozofia gier Cheapass jest banalnie pragmatyczna: dobrej rozrywki dostarczają nam nie misterne figurki i śliczne plansze, ale ciekawy mechanizm gry, zapisany w jej zasadach. To on czyni rozgrywkę wciągającą, bo to on wystawia na próbę możliwości przerobowe naszego centralnego ośrodka nerwowego.
Cheapass są w założeniu całkowitym zaprzeczeniem gier opakowanych w piękne kolorowe, lakierowane pudełka, zawierające w obfitości kostki, żetony, figurki, karty i wszelkiego innego sortu galanterię… w które gramy raz… po czym śliczne, błyszczące pudełko z efektownym emblematem kończy jako ozdoba zwieńczająca stertę gratów na naszej szafie. W tym sensie „Kill Doctor Lucky” stanowi typową propozycje Cheapass Games: czarno-białe, kartonowe pudełko, karty wydrukowane na papierze o małej gramaturze, na dodatek jednokolorowe. Podobnie plansza. Strona graficzna wszystkiego w konwencji minimalistycznej – przypomina toto najprostsze clipart’y. Ale cóż z tego!
Doktor Pretekst
„Kill Doctor Lucky” należy do gatunku abstrakcyjnych gier planszowych (nota bene – zdobyła nagrodę „Best Abstract Board Game of 1997”). W grach tego typu otoczka fabularna stanowi zaledwie pretekst do rozgrywki, która opiera się na określonych logicznych zasadach. Historia doktora, który wynajduje machinę do teleportacji, za pomocą której ucieka po pomieszczeniach swojej rezydencji przed opanowanymi rządzą posiadania tego bezcennego ustrojstwa krewnymi i przyjaciółmi wydaje się zbyt groteskowa nawet na skecz Monty Pythona. Tak jak wspomniałem, fabuła jest zatem pretekstowa i sami autorzy twierdzą, że jeśli się nam nie podoba, możemy sami wymyślić lepszą. Podobnie jak inne gry abstrakcyjne nie próbuje ona symulować jakiejkolwiek faktycznej sytuacji. Nie ma więc tu właściwie głębszego wczuwania się w rolę (tak jak w szachach nie wczuwamy się w gońca), może z wyjątkiem sytuacji, kiedy po serii nieudanych prób zabójstwa, zaczyna nam się rzeczywiście otwierać w kieszeni nóż.
Szczęściu trzeba dopomóc
Reguły stanowią właściwie jedyny element, o którym w przypadku „Lucky’ego” można zasadnie rozprawiać. Opierają się one na dwóch mechanizmach: poruszania się pionków po planszy oraz licytacji. Pierwszy z nich wymaga od gracza umiejętności może nie tyle szachowych, co warcabowych. Chodzi o to by być blisko innych, gdy będą chcieli zabić Lucky’ego (w obecności świadków nikt nie posunie się do mordu), a daleko, gdy sami weźmiemy się za ów proceder. W ostatecznym rozrachunku liczy się też talent do właściwego wykorzystywania kart specjalnych, które pozwolą przeteleportować się nam i doktorkowi w ustronne miejsce na kameralne tete-a-tete.
Najciekawszy jest jednak mechanizm licytacyjny, przywodzący na myśl słynną „grę w dolara”. Chodzi bowiem o to, że szczęście tytułowego doktora nie jest jego immanentną właściwością, a płynie z zawiści (czy też woli zwycięstwa) pozostałych graczy. Oto kiedy atakujemy Lucky’ego, pozostali gracze mogą kolejno wykładać karty „Failure”. Jeśli ich łączna wartość przekroczy siłę ataku, doktor w niespodziewanych okolicznościach wymyka się mordercy. Kupujemy mu kolejnych kilka chwil życia.
Pic polega oczywiście na tym, żeby oszczędzać karty „niepowodzenia”, ponieważ ciągle ich ubywa, ale z drugiej strony, liczenie, że inni użyją swoich, bywa zawodne (to stwierdzenie okazuje się prawdziwe zawsze dokładnie raz w ciągu gry… ;-) ). Skąpstwo, jak wykazuje to teoria gier, jest dobrą strategią mini-maksową, ale jedynie przy małej iteracji rozgrywki. Jakież bywa rozgoryczenie, gdy okazuje się, że jeden z nas „kisił” kartę „niepowodzenia”, w efekcie czego Doktor Lucky is no more…
Skrytobójstwo z ludzką twarzą
Instrukcja „wersji reżyserskiej” gry sugeruje kilka ciekawych rozszerzeń zasad, znacznie urozmaicających rozgrywkę. Warto je przetestować i wybrać to, co nam odpowiada najbardziej (np. możliwość wzajemnego atakowania się przez graczy). Znacznie ciekawiej jest też, gdy usiądziemy do „Lucky’ego” w liczbie pół tuzina lub większej, bo w trzy osoby, mniej jest interakcji. Gra na wiele osób ma wszakże ten mankament, że niektórzy mogą zostać wyłączni na kilka kolejek (czasem kolejność tury wyznaczana jest ruchem Doktora).
„Kill Doctor Lucky” jest grą, o której każdy musi wyrobić sobie zdanie indywidualnie, ale jako gra abstrakcyjna polecana jest raczej dla osób lubujących się w rozrywkach logicznych. Dodatkowo, jak się niekiedy okazuje, niektórzy nie potrafią nerwowo wytrzymać intensywności dylematu działania zbiorowego – kiedy musisz zaufać lub grać na czyimś zaufaniu. Oszukać lub liczyć, że się nie zostanie oszukanym.
Kilka prostych zasad sprawia, że gra, której materialne wykonanie możliwe byłoby nawet na zwykłej drukarce, wymaga niekiedy więcej logicznego myślenia niż gry za kilkaset złotych, wikłając jednocześnie graczy w dziwną interakcję, każącą balansować pomiędzy chęcią własnego tryumfu i zniweczenia cudzych planów.
Do mankamentów gry należy to, że (jak zresztą w każdej grze) da się znaleźć pewne optymalne strategie (np. tzw. „Lucky train”), ułatwiające końcowy sukces. Ale znów – wszystko pozostaje w rękach współgraczy. Okazuje się, że czasem nawet rywale muszą wchodzić w chwilowe przymierza. Jednym słowem – skrytobójstwo zbliża ludzi…
Ten artykuł został pierwotnie opublikowany w serwisie Gry-Planszowe.pl.
Niestety ja na Kill Dr Lucky szczerze mowiąc się zawiodłem. Gra jest fajna na początku, niestety na dłuższą metę okazuje się jakaś taka nijaka – nie bardzo wiadomo co robić, gania się człowiek za tym doktorkiem jakoś bez specjalnego celu. Podobno lepszą częścią tej serii jest Save Dr Lucky – niestety nie dane mi było w niego zagrać.
A mnie „Kill doctor Lucky” podobał się zdecydowanie bardziej niż „Save”, zresztą gierka należy do moich ulubionych produkcji Cheapassa. Nawiasem mówiąc niedawno ukazało się rozszerzenie do obu gier, „Doctor Lucky Ambivalence Pack” – opis jest na stronie wydawcy, recenzja wisi już na Nowej Gildii.