Robaki są paskudne i obrzydliwe. Owady siadają na tobie, włażą ci pod ubranie, biegają szybko po ścianach i roznoszą zarazki. Kryją się po kątach i szczelinach, wyskakują, kiedy najmniej się ich spodziewasz. Muchy brzęczą bezustannie i namiętnie, kiedy właśnie potrzebujesz się skupić. Co więcej, te bezczelne stworzenia mogą nawet spróbować bezpośredniego ataku, czy to na twoje pożywienie, czy, o zgrozo, na ciebie samego, stosując straszliwe żądła i nie mniej przerażające jady. Owady są złe.
Taki entomofob to ma ciężkie życie. Wydawałoby się, że daleko posuniętym masochizmem jest choćby zbliżanie się do gry, której motywem wiodącym są wspomniane właśnie, budzące abominację, stwory. Tym niemniej na problem zawsze należy spojrzeć z drugiej strony – istotą gry jest wszakże pozbywanie się wspomnianych istot, a konkretnie wciskanie ich innym, a więc cóż za motywacja!
Gra Blefuj (albo Blefuj!) pojawiła się na naszym rynku nakładem wydawnictwa REBEL.pl, a wcześniej już znana była na zachodzie jako Kakerlaken Poker (poker karaluchów) albo Bug Bluff. Oryginalny projekt powstał w roku 2004, stworzony został przez Jacquesa Zeimeta, a wydany przez Drei Magier Spiele.
Polski tytuł to bardzo udana gra słów, stanowiących zarówno dźwiękonaśladowcze odgłosy wydawane przez nadmienionego entomofoba na widok wspomnianych robali, jak też i czasownika w formie rozkazującej, nakazującego graczowi blefować. To bowiem jest istota samej gry – ciągły blef i odgadywanie blefów przeciwników. Ale po kolei…
Pudełko do gry jest nieduże, niewiele ponad 10×10 centymetrów. Wykonane jest raczej solidnie, niezbyt łatwe do zniszczenia (aczkolwiek dość luźno dopasowana przykrywka ma tendencje do spadania, więc w przypadku transportu warto pomyśleć o jakimś dodatkowym zabezpieczeniu). Rysunek na nim, w ciepłych, pomarańczowych kolorach, przedstawia (tytułowego w wersji oryginalnej) karalucha grającego w karty. Od pierwszego rzutu oka widzimy, że będziemy mieli do czynienia z grą mało poważną, a wręcz operującą specyficznym rodzajem poczucia humoru.
Wewnątrz pudełka znajdziemy, poza malutką i bardzo skromną instrukcją, jedynie zestaw 64 kart rozmiarem podobnych do używanych w standardowych karciankach (acz nieco węższych). Karty owe przedstawiają bohaterów rozgrywki, czyli wszelakiego autoramentu mniej lub bardziej paskudne istoty. Mamy tu oczywiście karalucha, pluskwę, pająka, muchę, skorpiona, szczura, ropuchę oraz nietoperza. Wprawdzie każda z tych istot występuje w ośmiu egzemplarzach, ale należy zauważyć, że w rzeczywistości każdy z tych egzemplarzy ozdobiony jest innym rysunkiem, w efekcie dając nam 64 różne, nie powtarzające się obrazki. W celu lepszej przejrzystości karty przedstawiające to samo stworzenie mają podobną kolorystykę: mucha niebieską, pluskwa zieloną itd.
Osobną kwestią jest estetyka samych rysunków. Wiadomo, że przedstawiają stworzenia, które ze swej istoty są (a przynajmniej są uważane za) brzydkie, ale sam styl rysowania również może niektórym nie przypaść do gustu. Kwestia tego, czy ktoś uzna je za artystyczne, czy za niestaranne, jest raczej indywidualna. Ponadto karty mają czarne tło na awersie, a ciemnoszare na rewersie, więc przy częstszym używaniu nieuniknione białe przetarcia na ich brzegach mogą stać się wyraźnie widoczne.
Kolejną kwestią jest instrukcja do gry – w zasadzie jedyny element, który wymagał tłumaczenia (karty nie zawierają żadnych napisów). Wydawałoby się, że w przypadku prostych zasad opisanych w niewiele ponad 20 zdaniach nie ma tam zbyt wiele miejsca na niejasności. Niestety po raz kolejny (vide instrukcja do Jungle Speed) okazuje się, że właśnie w takich niedużych pozycjach nikomu nie chce się przyłożyć i napisać ich porządnie. Dzięki temu (i ciekawemu zastosowaniu zaimka) kwestia, kto rozpoczyna kolejną rundę gry pozostawiona jest właściwie graczom do domyślenia się „na logikę”.
Same zasady, jak już wspomniano, są bardzo proste. Karty stworzeń zostają rozdzielone pomiędzy graczy. Działanie w rundzie polega na przekazaniu innemu graczowi jednej z kart (rewersem do góry) wraz z deklaracją (niekoniecznie prawdziwą), jakiego rodzaju kartę się przekazuje. Adresat zagrania musi, zanim kartę obejrzy, zadecydować, czy zamierza „sprawdzić” deklarację, czy też przekazać kartę kolejnemu graczowi.
Jeśli wybierze pierwszą opcję oświadcza, czy wierzy w stwierdzenie przekazującego, czy nie. Jeśli odgadł poprawnie – karta trafia (odkryta) na stół przed osobą, która ją przekazywała, w przeciwnym przypadku – przed osobą, której nie udało się odgadnąć prawdy. Jeżeli natomiast zdecyduje się na przekazanie dalej, może sobie kartę obejrzeć i ponowić lub zmienić deklarację, kierując ją do innej osoby.
Jeżeli ktoś zbierze przed sobą cztery stworzenia tego samego rodzaju – przegrywa. Przegrywa również w przypadku, kiedy nie ma już żadnych kart do przekazania. To jedna z ciekawostek w zasadach – nie gra się do czyjegoś zwycięstwa, ale do przegranej właśnie, pozostali gracze zostają wspólnie zwycięzcami. Z jednej strony wpasowuje się to dobrze w charakter gry, w której nie chodzi o to, żeby wygrać, ale żeby oszukać i w ten sposób doprowadzić przeciwnika do klęski. Z drugiej jednak strony, mi osobiście przeszkadza brak jednoznacznie wyłonionego zwycięzcy. Po dobrej rozgrywce satysfakcja z tego, że po prostu nie przegrałem jest jednak znacznie mniejsza niż z jednoznacznej wygranej. Z kolei dogrywanie się aż do ostatniej osoby pozostawiłoby graczy wyeliminowanych wcześniej bez zajęcia, co w grze jakby nie patrzeć towarzysko-imprezowej jest bardzo niemile widziane. Ma to również ten negatywny skutek, że łatwiejsze i bardziej opłacalne jest „dobijanie” aktualnie przegrywającego gracza niż metodyczne osłabianie pozostałych, co skutkuje koncentracją rozgrywki na tej właśnie czynności.
Jeżeli już chodzi o samą rozgrywkę i jej taktykę, można do niej podchodzić na kilka sposobów. Oczywiście można grać całkowicie luźno i bez większego zastanowienia, na żywioł. Może dać to zresztą całkiem nienajgorsze efekty, jako że jest się wtedy w znacznym stopniu nieprzewidywalnym. Można grać na liczenie i logikę, czyli kalkulować na przykład tak: „jeżeli on daje mi kartę, to raczej nie jest to karaluch, bo gdyby był to karaluch a ja bym zgadł, to on by przegrał, bo ma już takie trzy, więc powiem, że to nie karaluch, najwyżej go wezmę, a potem dam mu szczura, on pomyśli, że to karaluch…” itd. Tu naturalnie jest miejsce na podwójne, potrójne i wielokrotne blefy, aż do kompletnego pogubienia się w założeniach „jeśli on myśli, że ja myślę, że on myśli, że ja zrobię tak”. Wreszcie trzeci sposób na grę to wykorzystanie (jeśli się je posiada) umiejętności z zakresu psychologii i znajomości mowy ciała, żeby rozgryźć kłamstwa innych. Każdy z powyższych sposobów widziałem w zastosowaniu z wymiernymi skutkami. Gra ma również wariant na dwie osoby, jednak w znacznym stopniu ogranicza on możliwości działania (nie jest możliwe przekazywanie kart, więc rozgrywka sprowadza się jedynie do ciągłego sprawdzania deklaracji przeciwnika, czyli do czystej warstwy psychologicznej).
Czy jednak Blefuj jest grą dobrą, spełniającą założenia lekkiej gry imprezowej? Na pierwszy rzut oka zdecydowanie tak. Ma w sobie sporą dawkę luźnego, nienatrętnego humoru, zarówno ze względu na oryginalną tematykę (która jednak nie każdemu musi się spodobać, vide tytułowy entomofob), jak i sam proces wzajemnego „wkręcania się”. Ma również banalnie proste zasady, z których ogarnięciem nie będzie miał problemów nawet najbardziej oporny członek rzeczonej imprezy. Udany wkręt (czy raczej, zgodnie z terminologią gry, wciśnięcie stworzenia) daje dużo zadowolenia, interakcja jest wysoka, czego chcieć więcej? Po skończonej rozgrywce w Blefuja kilkukrotnie już odniosłem jednak niepokojące wrażenie – mianowicie wcale nie mam ochoty grać kolejny raz. Działania w grze są na tyle monotonne i powtarzalne, że dość szybko stają się raczej nużące, niż ekscytujące. Jako krótka wstawka pomiędzy innymi grami lub czynnościami, albo jako jednorazowa ciekawostka – jak najbardziej tak. Jako zabawa na dłuższą metę, do której się często wraca – chyba jednak nie bardzo. Ponadto jak na grę, do której komponenty można bez problemu zastąpić dwiema taliami kart do brydża, a jakość ich wykonania artystycznego jest, powiedzmy, dyskusyjna, cena Blefuja wcale nie jest taka niska, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. Tym niemniej daleki jestem od odradzania tego zakupu – gra może sprawić wiele wrednej radości i zdrowej, złośliwej satysfakcji z regularnego oszukiwania swoich współgraczy.
Plusy:
+ banalne zasady
+ duża interakcja
+ humor
Wątpliwości:
+- tematyka i wykonanie
Minusy:
– dziwna kwestia rozstrzygania zwycięstwa
– monotonia
Ten artykuł został pierwotnie opublikowany w serwisie Gry-Planszowe.pl.
Bardzo dobra recenzja. Gratuluję. Co do samej gry, to mam bardzo podobne zdanie, co autor recenzji. Jedynie nie zgadzam się, że rysunki są słabe – mi się bardzo podobają.
Podpisuje sie pod wszystkim co napisal Geko.
Wiele recenzji to 95% opisu zasad + krótkie podsumowanie. W taki sposób trudno by się pisało o Blefuj, ma za mało reguł :) Ta recenzja jest jednak ciekawa.
Moim zdaniem wielkim plusem jest małe pudełko :) , jednak na tyle duże, że spokojnie mieszczą się karty w folijkach. Każda karta z innym obrazkiem, mała rzecz a cieszy. No i graficznie nie jest źle.
Z tym wygrywaniem, to nie jest tak źle. Po pierwsze w grach imprezowych trudno nastawiać się na zwyciężanie. Po drugie jak pisałeś, ci co odpadli, by się nudzili. Po trzecie gra by mogła nudzić, a tak zanim nastapi uczucie przesytu mamy koniec.
Problemu, że jak jeden gracz ma 3 robaki, to będzie gnębiony nie widzę. Po pierwsze to wszyscy raczej o tym wiedzą, trzeba sie starać nie zbierać nawet dwóch tych samych zwierzątek. Po drugie jak inny gracz też zdąży nazbierać 3 zwierzaki, to inni gracze nie mają jednoznacznego wyboru, kogo wrabiać. Po trzecie wrabiany zawsze jest w stanie się wybronić. Także zjawiska losermakingu chyba tu nie ma :)
Co do szybkiego przejadania się, to mam tą grę od polskiej premiery i właściwie co tydzień grałem min raz i dopiero ostatnio zastanawiam się, czy nie potrzebuję lekkiej przerwy. Choć zawsze grałem w trochę innym składzie, grając tylko i wyłącznie z tymi samymi ludźmi rzeczywiście znudziło by się pewnie szybciej.