Ano właśnie. Temat całej gry jest bezsprzecznie oryginalny. Musimy przetrwać pijackie zapasy, przy okazji nie doprowadzając się do bankructwa. Każdy z graczy wciela się w jednego z klasycznych bohaterów fantasy: czarownika, złodzieja, wojowniczkę lub kapłankę. Ich stan zdrowia opisują dwa współczynniki: kondycja (a dokładnie hart – fortitude) oraz korzystając z nomenklatury drogówki – zawartość alkoholu w organizmie. Kondycha wraz z postępem imprezy spada, zawartość alkoholu oczywiście rośnie. Jak się oba spotkają – łup! – delikwent pada na ziemie i zostaje odstawiony do swojego pokoju, ale co najistotniejsze zabawny wieczór już dla niego się skończył. Podobnie przykro ma się sprawa gdy pojawi się dno sakiewki, wtedy karczmarz wykopuje nas z lokalu i pozostaje nam tylko położyć się spać w stajni. Tyle jeżeli chodzi o priorytety w grze.
A kto nie wypije tego we dwa kije…
Generalnie mechanika (w odróżnieniu od tematyki) jest bardzo stereotypowa. Skupia się na zagrywaniu kart, tak, aby zmniejszać parametry innym graczom albo tak, aby bronić się przed zagrywaniem złych kart na nas. Tak jak w Munchkinie, Chez Geeku, w rodzimym Wiochmen Rejserze i w mnóstwie innych. Nic nowego.
Na szczęście w szczegółach rozgrywki jest jednak kilka drobnych smaczków, które uatrakcyjniają jej przebieg. Należy do nich po pierwsze stawianie drinków innym graczom, co sprowadza się do wyjęcia karty ze specjalnej talii kart i umieszczenie jej na planszy gracza w miejscu o nazwie Drink me! Każdy gracz musi w swojej turze taką kartę podnieść i wypić przedstawiony na niej napój. Czasami jest lepiej bo to tylko kawa lub woda, ale częściej są to mocne elfickie wina lub wręcz wysokoprocentowy Oddech Smoka. Jeszcze gorzej sprawa ma się jak pijemy na wyścigi, wtedy trzeba kilka drinków wypić raz za razem. Nic miłego.
Drugim sympatycznym mechanizmem jest uprawianie hazardu, czyli taka minigra w grze. Jeżeli jeden z graczy zaproponuje partyjkę w kości lub w karty, pozostali gracze dołączają się wpłacając po monecie do puli. Następnie zagrywamy specjalne karty, w których możemy podbić stawkę czy przejąć prowadzenie poprzez legalne metody (lepsze karty) lub nielegalnie (oszukując oczywiście). Koniec końcem ktoś wygrywa i zgarnia pulę dla siebie.
Whisky, moja żono, Jednak tyś najlepszą z dam…
To jednak co jest prawdziwą siłą The Red Dragon Inn to nie sam pomysł czy wspomniane drobne smaczki, ale rewelacyjnie opracowane karty. Teksty na nich są bardzo, ale to bardzo dowcipne i niesamowicie adekwatne do klimatu w jakim umieścili nas autorzy gry. Każdy z graczy ma własną talię i poszczególne czynności na kartach świetnie wpasowują się w postać jaką odgrywamy. Jeżeli tylko uczestnicy poczują klimat, będziemy mieli do czynienia z niepowtarzalną partią, gdzie wszyscy będą bez przerwy rechotać.
Żeby nie być gołosłownym, kilka przykładów kart. Wojowniczka może dać w pysk za seksistowskie dowcipy, czyli jak to mówi „Hey! No more chain mail bikini jokes!”, kapłanka jako specjalistka od zdrowia może zauważyć na twoim ramieniu znamię przypominające na pewno chorobę zwaną Mumijną Zgnilizną, a złodziej podczas gry na pieniądze pokaże karetę złożoną z pięciu kart i z niewinną miną spyta się „Wygrałem?”. Jednak najśmieszniejsza – przynajmniej dla mnie – jest talia czarownika. Jako jedyny z drużyny ma swojego zwierzaka – ślicznego króliczka Pooky, który wygląda jak marzenie sześcioletniej dziewczynki. Problem jest taki, że królik potrafi wpaść w pijacki szał, a wtedy przypomina królika-zabójcę ze Świętego Graala Monty Pythona. Rewelka.
Taki duży taki mały może wino pić
Warto wspomnieć, że gra ma trochę tekstu na kartach, tak więc znajomość angielskiego jest tu niezbędna. Co prawda do rozgrywki wystarczy jedna osoba z dobrą znajomością, a reszta z podstawową, bo sporo pojęć i zwrotów się powtarza. Choć najlepiej jak wszyscy znają dobrze ten język lub osoba z biegłą znajomością czyta rzucane karty, aby nie utracić tych wszystkich świetnych tekstów i rozgrywka nie przypominała stypy.
Sama rozgrywka to czysty fun. Pijemy, rzucamy karty, bronimy się przed kartami innych, a przede wszystkim ciągle rzucamy zabawne komentarze. Co ciekawe pomimo, że gra jest mocno losowa, nieodporna na wiele elementarnych zabezpieczeń występujących w eurograch to talie poszczególnych graczy wydają się dość dobrze zbalansowane. Przykładowo kapłanka, która dzięki swoim kartom jest dość odporna na próbę spicia lub zmniejszenia kondycji (w stosunku od innych), musi dbać o to, aby nie zbankrutować, bo tu już jest słabsza.
The Red Dragon Inn, choć utrzymany w klimacie typowym na RPG, posiada znacznie mniej subtelności związanych tylko i wyłącznie z grami fabularnymi. Dzięki temu dobrze będą się w niego bawić również gracze nie grający w RPG lub nie czytający fantasy, w odróżnieniu od Munchkina gdzie tych nawiązań do RPG było znacznie, znacznie więcej.
Reasumując The Red Dragon Inn to dobra party game, z fajnym pomysłem, świetnie opracowanymi kartami i ładnie wykonaną resztą. Na pewno nie jest to gra, w którą zbyt często można grać, ale na pewno rozweseli trochę spotkań ze znajomymi, gdy będzie nam zależeć na lekkiej atmosferze.
Na koniec dodam jeszcze, że wkrótce (obecnie sierpień 2008) The Red Dragon I
nn doczeka się drugiej części. Będzie to tak naprawdę ta sama gra, ale z innymi postaciami (kompania złożona z krasnoluda, pół-ogra, iluzjonisty i barda) i innymi kartami, w którą można grać samodzielnie albo łącząc z pierwszą częścią.
Ogólna ocena:
Złożoność gry:
Oprawa wizualna:
Liczba Graczy: 2 – 4 Czas gry: 30 – 60 minut Zdjęcia |