Pamiętacie mój po-mini-pionkowy rzut okiem na grę odkrytą przez Wojtka wc? Wyraziłam w nim oczywiste pytanie, czy po kilku kolejnych rozgrywkach gra nadal będzie mnie zachwycała. Gra, która – przypomnijmy – jest dosyć oryginalnym elementem mojej kolekcji (skromnej, dodajmy). Hawaii to typowa bowiem eurogra, posiadająca jakiśtam klimacik, hordę żetonów, mieniącą się kolorami modularną planszę i kilka sposobów na zdobywanie punktów. Jak więc przetrwała 3-miesięczna próbę czasu? Nie wiem, czy odpowiedź Was zaskoczy.
Otóż przetrwała wzorowo! Trzyma się mocno, okopała na półce i na stole, nie daje przejść obojętnie i może na tym drugim „Zamków” nie zdetronizowała, ale popularności jej nie brakuje. Jest zresztą od wspomnianych Zamków Burgundii bardzo różna, dlatego nawet nie ma sensu tych dwóch gier porównywać.
Euro do euro
Jeśli już Hawaii do czegoś porównać, to raczej do Village, o którym ostatnio nieco szumu się zrobiło z powodu nominacji do SDJ. Obie gry to solidne euro, obie przedstawiają kawałek terenu, po którym gracze biegają pionkami pod generalnym szyldem „kto pierwszy, ten lepszy”, w obu grach wymieniamy coś na coś i przede wszystim, w obu mamy ciągłe dylematy co poświęcić, a co zyskać; gdzie się wybrać, a co odpuścić; w które punkty zainwestować, a które podarować przeciwnikom. W obu mamy planszę główną i plansze graczy i w końcu, obie są moim zdaniem podobnej ciężkości, czyli waga lekko półśrednia, gdzie jednak trzeba pogłówkować i odrobinę policzyć.
Zarys zasad
Zasady przypomnę po krótce, kto bardziej dociekliwy może zerknąć do rzutu okiem, którego były treścią centralną. Otóż na hawajskiej wyspie zbudowanej z puzlowatej ramki i losowanych płytek stanowiących owej ramki wypełnienie gracze poruszają się wodzem swojego klanu. Wódz za bieganie po wyspie płaci stópkami, natomiast zakupy opłaca muszelkami. I jedne i drugie pozyskujemy na początku każdej rundy w postaci stale malejącego przydziału oraz z budynków, które stawiamy na swojej osobistej planszy, czyli kawałku ziemi należącym do naszego klanu. Chaty, tancerki hula, serferzy, plantacje owoców, ołtarze i systemy nawadniania stanowią składowe zapełniające „nasz kawałek podłogi”, który w trakcie gry ma za zadanie produkować nam więcej zasobów, a na koniec przynieść masę punktów. W tym drugim procederze współuczestniczą jeszcze i są w zasadzie niezbędne takie elementy jak kapłani i maski tiki. Pierwsi mogą wygenerować dużo punktów, drugie zapewniają, że punkty w ogóle będziemy liczyć (ciekawy warunek stopnia zapełnienia planszy).
Najlepsze są „cenówki”
To, co w Hawaii oryginalne to system zakupów oparty na „cenówkach” co rundę losowo rozkładanych na płytkach. Gracz zakupując żeton zabiera również jedną z cenówek, która z jednej strony stanowi cenę żetonu, a z drugiej liczbę swoistych punktów szczęśliwości. Prosta zależność: mały koszt = mało szczęścia. Mamy jeszcze kuszącą możliwość zapłacenia podwójnej ceny za ulepszoną wersję żetonu, co dopełnia zakupowych dylematów. Wódz hasa więc po wyspie dopóki chce i może, a na koniec rundy, gdy wszyscy spasują, podliczają punkty szczęścia i ze względu na nie dzielą się punktami, ale już tymi prawdziwymi.
Cecha najważniejsza
Hawaii ma jedną cechę różniącą ją od innych euro polegających na zbieraniu i zamienianiu czegoś w coś, aby ostatecznie wyszły z tego punkty. Ma jasno sprecyzowaną hierarchię. Teoretycznie trudno mi powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Ale praktycznie wyszło to grze na dobrze, przynajmniej w moim przypadku. Wiele tego typu eurogier lubię, ale nie kupuję. Hawaii po 2 rozgrywkach mieć musiałam. Żeby było jasne – recenzja nie jest w pełni sponsorowana, gdyż dodatkowo za swój egzemplarz zgodziłam się przetłumaczyć długaśną instrukcję. Więc możecie sobie wyobrazić, jaką – za przeproszeniem – chcicę miałam na to pudełko ;)
Grając w Hawaii wiem, że muszę ostatecznie tak poprowadzić swoje inwestycje, aby zebrać jak najwięcej punktów ze swojej planszy. Stanowią one najcześciej nieco ponad połowę zebranego ogółu. To bardzo dużo. Jeśli tylko jeden gracz dobrze rozplanuje rozwój swojego klanu to reszta, choćby stawała na rzęsach i ganiała za szczęściem swego ludu, nie dogoni delikwenta. To trzeba sobie już na samym początku uświadomić – plansza jest najważniejsza. Trzeba utrudniać innym graczom zdobywanie żetonów wartościowych z punktu widzenia ich planszy. Oczywiście po drodze trzeba zadbać również o amunicję, czyli dodatkowe zasoby stópek i muszelek, bo te przydziałowe są gorsze niż kartki za komuny. Trzeba tę amunicję skutecznie podbierać przeciwnikom. Trzeba walczyć o punkty rozdzielane na koniec każdej rundy z zebranych cenówek, bo zaniedbanie na korzyść innych graczy może niedostatecznie uzupełnić końcową pulę. Ale pomimo tych kilku aspektów, o które dbać trzeba, wiemy, że i tak najważniejsza jest plansza. Po skończonej rozgrywce wiem, dlaczego przegrałam, w którym momencie popełniłam błąd, co i kiedy pozwoliłam oponentom sprzątnąć sobie sprzed nosa. Zawsze jasno, zawsze czysto, zawsze pewnie.
Obrazu dopełnia różne działanie niektórych żetonów (głównie ołtarzy) zmieniające dla danego gracza reguły gry, owoce w ograniczonej funkcji dżokerów, możliwość zdobywania kosmetycznych punktów także w trakcie rundy (ale mogących jednak w wyrówanym gronie zadecydować o zwycięstwie, co mi się zdarzyło!), akcje na plaży, z których najciekawsza to wizytowanie okolicznych wysepek (oferujących żetony, zasoby lub punkty) za cenę wielu stópek, które ładujemy na łódeczki, które wcześniej trzeba sobie kupić. A po powrocie na plażę znowu, jak ta królewna, mamy wszędzie daleko…
Hawaii lubię za …
dylematy, klarowny cel, worker placement, przepiękne porządne wykonanie i fakt, że moi współgracze też ją bardzo lubią.
Niedogodności zauważyłam natomiast trzy. Po pierwsze, nie jest jednak łatwo na bieżąco monitorować, kto ile punktów uzbiera z planszy, więc trudno wskazać groźniejszego rywala, któremu musimy przeszkadzać.
Po drugie, dosyć mocne żetony jakimi są ołtarze są ułożone w losowy stos i z jakiegoś względu nie wolno ich podglądać. Niektórym taka inwestycja się nie spodoba: kupić widoczny ołtarz, czy poczekać aż ktoś inny go kupi i odsłoni kolejny, być może dla mnie akurat lepszy? (Pozostałe stosy składają się z takich samych żetonów).
Po trzecie, gra się nie skaluje. Tzn, nie wprowadzono mechanizmów zmieniających rozgrywkę ze względu na liczbę graczy, więc rozgrywka zmienia się sama. Innymi słowy, na dwóch graczy jest za luźno, na trzech zdecydowanie ciekawiej, na czterech świetnie, na pięciu maskara (w pochwalnym sensie tego słowa). Oczywiście, jeśli gracze lubią myśleć (szczególnie w ostatniej rundzie) to przy większej ich liczbie rogrywka zaczyna się ciągnąć i dłużyć.
Ale i tak jest stosunkowo sprawnie i nieprzesadnie długo. Gra toczy się jedynie przez 5 rund, więc zarówno zasobów jak i czasu jest tak mało, że dla krótko-kołderkowców powinien to być istny hawajski raj. Podsumowując – szczerze polecam. Aloha!
PLUSY:
Dużo dylematów, jasny cel, worker placement, piękne wykonanie, lubiana przez współgraczy, cudowna strasznie krótka kołdra :)
MINUSY:
Dużo rozkładania, ostateczny wynik znany dopiero na końcu, na dwóch graczy zdecydowanie za luźno, na pięciu prawdopodobne przestoje
rok: 2011
graczy: 2 – 5
czas gry: 60 – ponad 90 minut
cena: 150 zł
Ogólna ocena
(5/5):
Złożoność gry
(3/5):
Oprawa wizualna
(5/5):
Dzięki za recenzję. Gra wygląda bardzo zachęcająco, ale szczerze mówiąc jakoś nie przekonała mnie, że dostanę jakąś nową jakość różniącą się od dziesiątek innych podobnych eurówek…:/
Grałem z Veridianą na minipionku i popieram opinię o grze. To kawał naprawdę porządnie skrojonego euro.
Hawaii to kolejna świetna gra z Hans im Glück. Trzeba przyznać, że to wydawnictwo ma ostatnio wyjątkową umiejętność wypuszczania dobrych tytułów, które następnie na Essen przechodzą całkiem bez echa. Tak było z Egizią, o której podczas targów 3 lata temu było całkiem cicho, tak było na ostatnich targach z Hawaii.
Ostatnie hity HiG to rozstawianki (jeszcze Stone Age) i wszystkie doskonale się skalują. Dlatego nie mogę się za bardzo z Tobą zgodzić Moniczko, że na 2 jest za luźno. Co z tego że wydaje nam się, że możemy więcej, skoro zasoby płatnicze są tak samo małe jak przy 5 graczach i po prostu nie stać nas na wszystko co byśmy chcieli zrobić. To jedna z najlepszych cech worker placement – takie samobalansownie. Przy większej liczbie graczy – brak miejsca, przy mniejszej – brak ludzi lub kasy.
Prawdą jest natomiast, że zdobycie nawet ogromnej przewagi (40-50 punktów) nad współgraczami podczas rozgrywki nie gwarantuje nam ostatecznego zwycięstwa, jeśli odpuściliśmy końcowe punktowanie. Ostatnio przegrałem z jolą jednym oczkiem pomimo tego, że przed końcowym podliczaniem dublowałem ją na listwie punktowej :-)
Bardzo bardzo dobra gra.
Wojtku, nie napisałam, że na 2 graczy jest łatwo :) ale uważam, że łatwiej, bo na samej planszy luźniej. zasoby dalej nie pozwalają na rozpasanie, ale odpada nam nerwówka, po co iść najpierw, bo zanim nadejdzie znowu moja kolej to cenówki będą już porządnie przetrzebione. przy 2 graczach nie będą. ja po prostu bardzo lubię tego rodzaju ścisk :)