Kiedy redaktor naczelny zapytał, kto z nas chce zrecenzować nową grę o wiele obiecującym tytule „Kosmiczni piraci” nie wahałam się ani chwili.
Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić, powiedzieć lub nawet pomyśleć – byłam już wpisana na listę. Bo jak tylko coś ma „kosmos” w nazwie – biorę w ciemno.
Dopiero po chwili zaczęłam szukać w sieci informacji o grze. I entuzjazm od razu opadł. Knizia za sterami? Serio? Niech zgadnę – myślałam – karcianka kompletnie niezwiązana z tematem. Mechanicznie będzie bez zarzutu, ale nie porwie. Przygody nie będzie. Nie będzie Jacka Sparrowa. Nie będzie Jacka Harpera. Niczego nie będzie. W co ja się wpakowałam?
W co ona się wpakowała?
Kosmiczni piraci to polska wersja gry Der Schatz des Käpt’n Flint z 2005 roku. Gry o piratach, których teraz – po latach – Egmont wysyła w kosmos. Czy dali sobie radę? Trudno powiedzieć. Polska wersja językowa jest już którąś z kolei (po m.in. niemieckiej, angielskiej, francuskiej czy szwedzkiej), więc gra po prostu musi być działać i być dobra.
Jak tu pięknie!
Pierwszy rzut oka – ciekawa okładka, dobra oprawa graficzna. Drugi rzut oka – nazwisko ilustratora – i wszystko jasne. Tomasz Jędruszek stworzył niesamowity i kompletny świat. Wykreował bohaterów, dzięki którym Kosmiczni piraci są wiarygodni. Moim zdaniem to on „robi” tę grę. Aż żal, że karty takie malutkie. Przyjrzyjcie się uważnie – te ilustracje aż proszą się o powiększenie i oprawienie w ramki! Na zdjęciach nie widać tego dobrze, ale wokół kart biegnie srebrna ramka. Majstersztyk! Można by się przyczepić do grubości (czy raczej cienkości) żetonów i plansz z planetami, ale prawdę mówiąc kompletnie to nie ma wpływu na rozgrywkę.
Jak to działa?
Na stole leżą planety z losowo rozłożonymi na nich skarbami (liczba skarbów jest zależna od liczby graczy). Dodatkowo na dwóch planetach znajdują się statki (piracki i handlowy). Każdy z graczy otrzymuje taki sam zestaw ośmiu kart w wybranym kolorze. Karty są ponumerowane od 1 do 7 a liczby te oznaczają naszą „siłę” na planecie, ostatnia karta – ósma – to teleport, który pozwala wyeliminować z planety kartę przeciwnika. Po kolei, zgodnie ze wskazówkami zegara, dokładamy jedną zakrytą kartę do wybranej planety. Jeżeli na planecie znajduje się już jakaś karta odkrywa się ją. Jeżeli karta jest odwraca na na planecie na której stoi statek, statek przemieszcza się (piracki przeciwnie do wskazówek zegara, handlowy, zgodnie ze wskazówkami zegara). Gra kończy się, gdy któryś ze statków wróci na planetę z której wyruszył lub gdy gracze pozbędą się wszystkich swoich kart. Wtedy porównujemy kto ma wyższą siłę na każdej z planet i zgodnie z kolejnością zgarniamy skarby. Skarby z planety, na której zatrzymał się statek piracki wracają do pudełka. Statek handlowy zaś jest wart 10 punktów. I to tyle.
Czy na tej planecie jest życie?
Jeden z projektantów gier planszowych grając w Kosmicznych piratów zagrywał karty w ciemno – przed rozgrywką potasował swoją talię a potem, nie sprawdzając co kładzie, dokładał na wybraną planetę pierwszą kartę ze swojego stosu. I wiecie co? Na koniec gry miał więcej punktów niż ja. I oczywiście więcej szczęścia. Ale to by było na tyle, jeśli chodzi o taktykę i konieczność przewidywania ruchów przeciwników. Kosmiczni piraci to po prostu zabawka przeznaczona dla dzieciaków i tak ją trzeba traktować. Dla rodziców wyzwaniem intelektualnym nie będzie.
PLUSY: ilustracje kosmiczne zdolnego Tomasza Jędruszka, czytelna i przyjazna instrukcja, cena (poniżej 50 zł)
MINUSY: nudno
Złożoność gry
(2,5/10):
Oprawa wizualna
(9,5/10):
Ogólna ocena
(5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Ot, nie mogę powiedzieć, że gra jest zła, ale też nie znajduje w niej niczego takiego, co skłoniłoby mnie, żeby ją polecać, czyli totalny przeciętniak. Sporo istotnych wad wpływających na grywalność. Odczuwalne zalety powodują jednak, że osoby będące fanami gatunku – mogą znaleźć w niej coś dla siebie.