Okey, czas na kolejną grę ze szkolnej świetlicy. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jaką grę kupić dzieciom w wieku od lat 5, aby przez godzinę mieć je z głowy – odpowiedź znajdziecie w tej recenzji. Zlot pingwinów to genialny zapychacz czasu, tekturowa niania idealna. Rozkładacie, tłumaczycie w 2 minuty i spokojnie idziecie obierać ziemniaki na obiad. Możecie być pewni, że tzw. podejrzana cisza nie oznacza niczego złowrogiego, a jedynie pełne skupienie, jakie towarzyszy Waszym pociechom w układaniu kolejnych elementów na chyboczącej się krze lodowej.
Bo Zlot pingwinów to gra zręcznościowa, choć niemal w pełni tekturowa i w zdecydowanej większości – karciana. Na podstawie z czterech kuleczek różnej wielkości ustawiamy płaską krę. Niestabilność kulek imituje ruch wody, na której kra się unosi. Na krze przymocowujemy pionowy solidny lodowiec i na tej konstrukcji umieszczamy pierwszego pingwina – czyli po prostu stawiamy pionowo kartę z obrazkiem dorosłego nielota. Wszystkie pozostałe karty tasujemy i dzielimy równo pomiędzy graczy. Trzymają oni karty w zakrytych stosach i w swoim ruchu odkrywają po prostu pierwszą kartę z wierzchu i muszą ją umieścić na krze w taki sposób, aby nie naruszyć żadnych zasad dla danego rodzaju karty, jak i nie naruszyć innych elementów konstrukcji. Gdy podczas nakładania nowej karty cokolwiek innego spadnie / zsunie się / przewróci – to zabieramy to jako karniaczek. A im więcej karniaczków, tym gorszy wynik.
Różne karty rządzą się różnymi prawami. Nie jest ich na szczęście dużo i dzieci po jednokrotnym wyłuszczeniu tychże reguł potrafią grać same, bez dopytywania się i bez pomyłek. Na przykład, kartę małych pingwinów należy oprzeć o dużego pingwina unikając równocześnie kontaktu z zimnym lodowcem (wszak puch małych pingwinków nie chroni ich jeszcze dostatecznie mocno przed mrozem). Jeśli odkryjemy chmurkę, musimy ją położyć poziomo na czymkolwiek, byle nie dotknęła kry (przecież chmury nie snują się po ziemi). Morsem zaś strącamy kartę dużego pingwina. Gorzej, jeśli razem z nią strącimy coś jeszcze – wtedy, wiadomo, karniaczki.
Dwa elementy są przestrzenne – to mewy i rybki. Tekturowe mewy z rozpostartymi skrzydłami należy, podobnie jak chmurki, umieścić gdziekolwiek byleby nie dotykały kry. Natomiast plastikowe rybki a’la klamerki przyczepiamy do kart dużych pingwinów. I śmiem twierdzić, że jest to najtrudniejszy element układanki.
Gra polega więc na umiejętnym wybraniu miejsca na nowy element i umiejętnym ułożeniu go. Dzieci rozwijają wyobraźnię przestrzenną, gdy muszą przewidzieć konsekwencje swojego ruchu (kra na wodzie jest bardzo podatna na jednostronne przeciążenia), ćwiczą też zręczność i godzenie się z porażką, bo każde w końcu jakieś karniaczki zarobi. Czasem powstają naprawdę imponujące konstrukcje, czasem walą się one jak domek z kart, czasem rozsypują powoli. Dzieciom szalenie gra się podoba, dostarcza wielu emocji i utrzymuje je w ciągłym ruchu (bo nie da się grać na siedząco).
Plusem jest też na pewno wykonanie. Co prawda, dzieciom nic się nie oprze i małoletni potrafią zniszczyć PRZYPADKIEM wszystko, ale zanim to nastąpi, rozegramy w Zlot pingwinów grubaśnymi kartami i sztywnymi elementami 3D dużo partii. Ponadto, regulowana ramka dla kulek pozwala na ustalanie poziomu trudności na mniej lub bardziej chybotliwy.
Jedyne minusy, do jakich mogę się przyczepić to kwestia zasad, które odrobinę zmodyfikowałam. Gdyby trzymać się litery prawa, każdorazowe zsunięcie się elementu jest karane karniaczkiem. Np. dziecko ustawiając na krze kartę dużego pingwina – jeśli karta się zsunie – musiałoby ją od razu zabrać jako punkt ujemny. Tymczasem dzieciom najczęściej pierwsze podejścia się nie udają. Karty się ślizgają, mewy spadają. Ustaliłam więc, że dopóki upada jedynie nowy element, który staramy się na konstrukcji umieścić, dopóty można próbować dalej. Dopiero przewrócenie innego elementu kończy ruch i kosztuje karniaczka. W przeciwnym razie, mało co lądowałoby na krze.
Po drugie, instrukcja nie precyzuje kwestii przykrywania / zasłaniania kart. Owszem, mówi o tym, że nowa karta, jeśli opiera się o inną kartę, to nie może jej przykrywać całkowicie, ale już nie wiadomo, czy kilka kart w sumie może po kawałku zasłonić całą kartę.
Po trzecie, zdarza się sytuacja, gdy karty nie mogą zostać zagrane, gdyż w konstrukcji brakuje innych niezbędnych elementów. Generalnie, zazwyczaj potrzebny jest choć jeden duży pingwin. Instrukcja każe wtedy pomijać kolejki graczy do momentu, aż któryś potrafi wykonać swoją akcję. Ale bywa, że pod koniec gry tworzy się impas. Najprościej więc w takiej sytuacji od razu sięgnąć albo po pingwina, który został legalnie zrzucony z planszy kartą morsa, albo po prostu wyciągnąć jednego spomiędzy karniaczków. Gra od razu toczy się wesoło dalej bez zbędnego wyczekiwania.
Z psychologicznego punktu widzenia, to, co zostało powiedziane na końcu bardziej zapada w pamięć. Mam jednak nadzieję, że wspomniane minusy nie zdominują Waszego odbioru gry, która jest naprawdę fenomenalna! I na potwierdzenie faktu, że minusy są w zasadzie takimi minusiniątkami, które wcześniejszymi ustaleniami można zupełnie pominąć, daję Zlotowi pingwinów okrągłą dziesiątkę, bo dawno nie było na świetlicy gry, w którą dzieci tak ochoczo by grały i w którą ja także z chęcią zagram, gdy brakuje im czwartego do brydża ;)
PLUSY: proste zasady, emocjonująca rozgrywka, ćwiczy wyobraźnię i zręczność, solidne wykonanie
MINUSY: niejasności w zasadach, niektóre zasady zbyt restrykcyjne dla dzieci
Złożoność gry
(2/10):
Oprawa wizualna
(9/10):
Ogólna ocena
(10/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Gra praktycznie bez wad, genialna i to nie tylko w swojej kategorii. Ma ogromną szansę spodobać się nawet ludziom, którzy dotąd omijali ten typ gier szerokim łukiem.