Zbić majątek na handlu mieszkaniami to marzenie każdego niedoszłego agenta nieruchomości. Naprzeciw tym marzeniom wyszedł Stefan Dorra oraz – na polskim rynku – wydawnictwo 2Pionki, wypuszczając niedawno do sklepów Na sprzedaż. I teraz każdy – fan czy nie fan obrotu nieruchomościami – może sprawdzić, jak dużego majątku mógłby się dorobić w tej branży i czy wytrzymałby istniejącą tam konkurencję.
Gra Na sprzedaż należy do małych, zgrabnych i krótkich fillerków dostępnych dla 3 do 6 graczy w minimalnym wieku (przynajmniej według wydawcy) 10 lat. Pudełkowy czas rozgrywki – pół godziny – jest mocno przesadzony, bo partię można spokojnie dokończyć nawet i w 10 minut. Średni czas rozgrywki wahał się u mnie pewnie w granicach kwadransu, w porywach do 20 minut, kiedy do stołu zasiadali młodsi gracze.
Na sprzedaż rozgrywana jest w dwóch następujących po sobie etapach – fazie licytacji, w której kupujesz nieruchomości za uzyskane na początku gry pieniądze, i faza blefu, kiedy zakupione mieszkania próbujesz jak najkorzystniej sprzedać.
Na początku każdej rundy na stole ląduje tyle kart nieruchomości, ilu jest grających. W tej fazie licytacja polega na zwykłym przebiciu poprzedniego gracza lub spasowaniu. Jeżeli spasujemy, bierzemy najsłabszą leżącą na stole kartę (ich „moc” jest określana liczbami od 1 do 30), ale płacimy za nią tylko połowę zaoferowanej ceny, zaokrąglając w dół (i tak np. jeżeli zaoferujemy 3 monety, a w następnym kółeczku spasujemy, bierzemy najniższą kartę i płacimy za nią 1 monetę).
Ostatni z graczy, który pozostał w licytacji, zabiera kartę najsilniejszą, ale płaci za nią całą sumę proponowaną w swojej ofercie. Gra toczy się tak aż wszystkie dostępne nieruchomości zostaną sprzedane. Wówczas przechodzimy do fazy drugiej, w której wyprzedajemy zgromadzone wcześniej karty.
W drugim etapie ponownie wykładamy na stół tyle kart, ilu jest graczy. Tym razem będą to jednak czeki, których wartość może się wahać od 0 do 15 000 $ (każdy nominał występuje w talii dwukrotnie). Teraz gracze wybierają w tajemnicy przed innymi którąś z posiadanych kart nieruchomości, a kiedy już wszyscy dokonają wyboru, odkrywamy karty i dobieramy czeki w zależności od „mocy” zaproponowanych przez nas nieruchomości (czyli oferent, który zaproponował najlepsze lokum, bierze czek o najwyższym nominale i tak dalej). Ponieważ jednak czeki dokładane są w losowych zestawach, nieraz zdarzy się, że np. domek jednorodzinny o „mocy” 20 zbierze czek za 2 000 $ lub 3 000 $, a w innym rozdaniu, proponując zaledwie karton o wartości 1, zgarniemy i 5 000 S, bo akurat taki czek jest najniższy w zestawie.
Drugi etap trwa, aż spieniężymy wszystkie nasze karty z ręki. Na koniec gry podliczamy wartość zebranych czeków i dodajemy do niej wartość monet pozostałych nam z etapu licytacji. W ten sposób wyłaniany jest zwycięzca gry.
Na marginesie wspomnę, że instrukcja oferuje warianty dodatkowe, np. opcję, w której ilość kart wykładanych na stół jest o jeden mniejsza niż liczba graczy. Mają one na celu urozmaicić rozgrywkę po ograniu wersji podstawowej.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to oczywiście wykonanie i oprawa graficzna. Grafiki są prześliczne, jedne z najlepszych z jakimi miałem do czynienia przy grach karcianych. I nawet niestandardowy wymiar kart mi się podoba, chociaż fanów koszulkowania ten kształt może przyprawić o ból głowy. Pudełko jest małe, poręczne i nadzwyczaj solidne, dodatkowo zaopatrzone w przydatny bajer w postaci magnesika, co minimalizuje ryzyko otwarcia się gry i rozsypania elementów w torbie lub plecaku. Jedyne czego mógłbym chcieć więcej, to 2–3 zapasowe monetki, bo te są małe i łatwo je zgubić, a wówczas trzeba szukać zamienników.
Następny element, z którym się stykamy, to łatwe i przystępne zasady. Ich opanowanie powinno nam zająć nie więcej niż 3 minuty. Mechanicznie z grą świetnie sobie radziła nawet 7-latka, chociaż w konfrontacji z dorosłymi miała oczywiście pewne kłopoty z opłacalnym licytowaniem czy skutecznym blefowaniem. Niemniej jednak partie pomiędzy rówieśnikami w wieku wczesnoszkolnym powinny być ciekawe, pełne emocji i bardzo zacięte. Zresztą dokładnie takie były też w przypadku dorosłych.
W Na sprzedaż oczywiście występuje sporo interakcji. Jest ona obecna w obu elementach gry – zarówno w mechanice licytacji, jak i blefu. Nieraz się zdarzy, że ktoś podbierze nam upatrzoną kartę, mimo że poświęciliśmy wiele na jej zdobycie. Żadne z takich działań nie jest skierowane jednak przeciwko konkretnemu z graczy, a przeciw wszystkim przeciwnikom i jest ono ze swej natury wpisane w koncepcję zabawy.
Po około piętnastu rozegranych partiach mogę też z całą pewnością stwierdzić, że oba etapy rozgrywki, czyli zarówno faza kupna nieruchomości, jak i następnej ich sprzedaży, są równoważne i przy w miarę wyrównanej partii „zwycięstwo” w jednym z etapów wcale nie gwarantuje sukcesu w całej rozgrywce. Można bowiem wylicytować przeciętne budynki, a następnie, wykorzystując umiejętny blef, zbić na nich całkiem niezły majątek. Oczywiście działa to też w druga stronę – nawet posiadanie najlepszych nieruchomości może nie okazać się wiele warte, jeżeli nie będziemy potrafili korzystnie ich sprzedać. W obu etapach gry – mimo sporej losowości (dociąg kart) – duże znaczenie mają też umiejętności gracza, czy to w zakresie korzystnej licytacji, czy umiejętnego blefu.
W Na sprzedaż grałem aż z 12 różnymi osobami. Gra podobała się wszystkim. I nie miało tu znaczenia to, czy jest się wielkim miłośnikiem planszówek, czy osobą grającą wyłącznie „dla towarzystwa”. Nie miało też znaczenia, czy graliśmy w 3, 4 czy 6 osób, bo w każdej konfiguracji wszyscy bawili się świetnie. Ja osobiście preferuję rozgrywki 4-osobowe, ponieważ jedynie w tym składzie z talii wyłączane są dwie nieruchomości i dwa czeki, co wprowadza dodatkowy element niepewności i dodaje grze jeszcze więcej rumieńców.
Na sprzedaż to druga, po rodzinnym Splendorze, gra, której geniuszu nie potrafię zrozumieć. Niby o wszystkim, co tutaj mamy, można powiedzieć: „ale to już było”, a mimo to jest w tej grze coś, co sprawia, że chce nam się do niej wciąż wracać. Czy to jest przepiękna grafika i świetne wykonanie? A może krótki czas rozgrywki i dobra skalowalność? Na pewno one mają znaczenie, ale myślę, że to jednak nie to. Mechanizm licytacji czy element blefu też same arcydzieła nie stworzą, bo ani one odkrywcze ani specjalnie genialne… Ale połączenie tych wszystkich elementów S. Dorra wyszło wyśmienicie, przez co Na sprzedaż jest obecnie jednym z najlepszych krótkich fillerków na naszym rynku.
Złożoność gry
(2/10):
Oprawa wizualna
(9,5/10):
Ogólna ocena
(8,5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Bardzo dobry przedstawiciel swojego gatunku, godny polecania. Wady mało znaczące, nie przesłaniające mocno pozytywnego odbioru całości. Gra daje dużo satysfakcji.
Splendor jest o klasę słabszą grą, imho. Jest suchy i infantylny. For Sale to radocha w czystej postaci. Nigdy mnie nie zawiodło jak rozrusznik wieczoru. Splendor udaje mądrzejszego niż jest. A For Sale nie jest takie głupie, na jakie wygląda. 10/10 w kategorii szybki filer.
Mnie obie gry – z nieznanych mi powodów ;) – przyciągają jak magnez. Przy czym o ile przy Splendorze wystarczy nam jedna, góra dwie partie na wieczór, o tyle przy Na sprzedaż nie kończyło się na mniej niż 3-5 rozgrywkach :)
Nam również bardzo bardzo przypadła do gustu gra Na sprzedaż :) A swoją drogą – skoro przyciągają Cię jak magnez to trochę słabo chyba co? :P Taka mała literówka ;)
Drugi raz złapany na literóFce w ciągu jednego miesiąca :)
Zacznę spać ze słownikiem :)