Cześć, mam na imię Łukasz. Znalazłem grę Martina. Postanowiłem udać się jego śladami i spróbować przeprawić się z Chicago do Los Angeles przez opanowaną przez nieumarłych Amerykę. W podróż wybrałem się dwukrotnie sam, a dwa razy z większą grupą śmiałków. To co w trakcie widziałem, co przeżyłem i … czy przeżyłem, zapisałem tym dzienniku.
Dzień 1: Znalazłem grę
Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy po znalezieniu pudełka z grą było pytanie, jak on to wszystko zrobił? Karty trochę zakurzone i przybrudzone, ale za to zdjęcia do nich poprzyklejane są świetne – wyraźne, sugestywne klimatyczne. Kapsle też są w porządku – trwałe i dobrze wykonane. I nawet pionki przedstawiające ocalałych i nieumarłych są dobrze wystrugane. Szkoda tylko, że w pudełku nie ma żadnej mapy symbolizującej, przebyte etapy podróży, bo o ile atmosferę świata ogarniętego apokalipsą zombie jest wyraźnie wyczuwalna, o tyle wrażenia przebytej drogi, czy emocji związanych ze zbliżaniem się do upragnionego celu podróży już nie ma.
Dzień 2 i 3: Jestem sam, wokół pełno nieumarłych
W pierwsze dwie wycieczki wzdłuż opanowanej przez mózgożerców Ameryki udałem się samotnie. O dziwo trudno nie było. Co prawda tylko jedna trasa była znana, druga odkryta była jedynie w połowie, a trzecią trzeba by było iść zupełnie w ciemno, ale za to surowców na licytację się nie wydawało, a jak wybrało się nieznaną drogę to nawet jeszcze można było sobie dwie sztuki ekwipunku extra dobrać. Summa sumarum surowców nigdy nie brakowało, zombiaki eliminowało się dość łatwo, a do Hollywood dotarłem bez problemu. W jednej z tych podróży doszło nawet do kuriozalnej sytuacji, w której na ostatnim etapie wędrówki bardzie „opłacalne” było poświęcenie dwóch ocalałych niż wydanie dwóch żetonów adrenaliny na ich ratowanie. A to za sprawą punktacji przyjętej przez Martina, w której punkty zwycięstwa zdobywamy za komplety ocalały-adrenalina-paliwo-naboje. Samotna przeprawa przez Amerykę była bardzo szybka, bo przemierzenie całych Stanów Zjednoczonych zajęło mi około 20-25 minut.
Dzień 4: Cztery ekipy wyruszyły w drogę, wszyscy zginęli… poza jednym
W kolejną podróż wybraliśmy się już w pełnym składzie, czyli cztery grupy ocalałych. Teoretycznie powinno być łatwiej (w kupie siła), ale było wręcz przeciwnie. Grupy zamiast sobie pomagać zaciekle ze sobą rywalizowały o najlepsze trasy. Surowce szybko się skończyły. Nie było paliwa na ucieczkę przed nieumarłymi, szybko wyczerpały się magazynki, dzięki którym mogliśmy toczyć bezpieczną walkę na dystans, błyskawicznie ubywało adrenaliny, na koniec przeznaczanej już jedynie na leczenie rannych. Tymczasem zombie było coraz więcej, a porozrzucanych surowców i punktów zwycięstwa coraz mniej. W połowie drogi sytuacja stała się dramatyczna i zaczęli umierać pierwsi członkowie drużyny. Woli walki starczyło jedynie do siódmego etapu podróży. Na przedmieściach Los Angeles horda dopadła wszystkie grupy, trzy zginęły w całości, w czwartej ocalał jedynie lider, który ukrył się gdzieś wśród zniszczonych podmiejskich zabudowań. Wygrał, bo jako jedyny przetrwał atak. Ale następna fala zombie nadejdzie już wkrótce…
Dzień 5: Na wyprawę udaliśmy się w trójkę. Udało się, dotarliśmy. Niestety nie wszyscy…
Zanim wyruszyliśmy, powiedziałem wszystkim nowym członkom ekspedycji jak cenne są surowce. Już nimi nie szastaliśmy jak poprzednio, żeby starczyły na dłużej. Szło nam całkiem nieźle… Do szóstego odcinka, kiedy jedną z dróg zastąpiły dwie hordy zombie. Trzeba było zalicytować ostro, żeby nie zostać ostatnim i nie być zmuszonym do pójścia tą trasą. Niestety jednej z grup nie starczyło surowców, na kolejne przelicytowanie, a dodatkowo do tej pory postawiła tyle, że została z jednym żetonem naboi. Do tego doszło mało znajdziek na kartach i pechowe rzuty kośćmi. Walczyli dzielnie ale zombie okazało się zbyt wielu. Padli, a gracz ich kontrolujący mógł jedynie skoczyć po kawę dla innych (jak proponuje Martin w instrukcji). Pozostałe dwie grupy dotarły do Miasta Aniołów i o zwycięstwie decydowały punkty. Moi ocalali – niestety – mieli ich mniej.
Przy większej liczbie osób przy stole, przeprawy przez Stany były znacznie dłuższe. Wbrew temu co sugeruje Martin trwały one nie 60, a 80-90 minut. Bardziej odczuwalny był też wpływ przypadku na losy ocalonych. Mądre zarządzanie zasobami jest w sytuacji nadejścia apokalipsy nieumarłych z pewnością wskazane, jednak nawet ono nie uratowało nas przez złym losem. Co prawda walkę można sobie ułatwiać, a niepomyślne efekty wyników niwelować odrzucanymi surowcami, jednak one zawsze się kiedyś kończą, a przy tej ilości rzutów staje się to raczej prędzej niż później. Efekty kart tras też bywają diametralnie … skrajne. I to nawet w ramach tego samego etapu podróży. Jedne dają masę surowców, nie przewidując dla równowagi żadnych przykrych zdarzeń lub napotkanych nieumarłych, na innych natomiast stoją hordy mózgojadów, a nie dostarczają one żadnych surowców lub pezetów. No, ale z drugiej strony, czy podróż przez ogarnięty zarazą kraj może być przewidywalna?
Jeżeli też kiedyś znajdziesz grę Martina, polecam do niej zajrzeć i spróbować przeprawić się przez pełną zombiaków Amerykę. Tylko nie możesz przejmować się złymi rzuty, niezbalansowanymi kartami i tym że nieraz staniesz się obiadem dla nadpobudliwych umarlaków. Musisz czerpać przyjemność z radosnego (sic!) turlania i klimatycznej przygody.
Ps. a jeżeli chcesz przeczytać o tym jakie są zasady gry, którą wymyślił Martin, zapraszam tutaj.