W czwartek po targach pojechaliśmy do hotelu i po całonocnej podróży padaliśmy z nóg. Po szybkiej kolacji położyliśmy się do łóżek by skoro świt zerwać się w oczekiwaniu kolejnego dnia pełnego wrażeń.
Piątek – dzień drugi
O ile czwartek był dniem rozpoznawczym, o tyle w piątek każdy z nas miał do załatwienia swoje sprawy. Piotr z REBEL’a prowadził rozmowy z niemieckimi i nie tylko dostawcami, Vadim zbierał dane do artykułu w Gazecie Wyborczej a ja miałem „ciężkie” zadanie odnaleźć fajne tytuły, które warto by ściągnąć i wypromować w Polsce.
Przede wszystkim obszedłem więc sklepy, które wystawiły swoje stoiska na targach. Oczywiście większość gier można było zakupić bezpośrednio u wydawców, jednak w większości przypadków sprzedawali oni swoje gry po cenach sugerowanych. Wystarczyło przejść się po kilku halach, aby natrafić na te same gry w znacznie niższych cenach.
Co ciekawe, okazało się, że ceny w Polsce nie zawsze są takie przerażające. Większość amerykańskich gier miała podobną lub nawet nieco wyższą cenę niż w kraju, ale nie tylko one. Na przykład Abalone kosztował prawie 30 euro (w Polsce cena 50 zł), a Abalone Quattro prawie 35 euro (niestety, nie było możliwości dokupienia samych dodatkowych kul) – a są to gry wydawane przez niemiecki oddział Hasbro. Sporo taniej można było natomiast nabyć gry największych niemieckich wydawców – Kosmosu, Ravensburgera czy Amigo. W sklepach cały czas przewijały się tłumy ludzi a niektórzy z nich wychodzili z naręczami nowo nabytych tytułów.
W jednym ze sklepów zauważyłem pozycję, która bardzo mnie zainteresowała – Euphrat & Tigris Wettstreit der Konige. Ponieważ jestem wielkim fanem E&T, postanowiłem się temu przyjrzeć. Okazało się, że jest to karciana wersja jednej z najlepszych gier planszowych jakie znam… Niestety, nikt na stoisku nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, czy na kartach jest dużo tekstu (gra dopiero do nich dojechała). Wolałem nie ryzykować, czego teraz żałuję, ponieważ już po targach – oglądając zdjęcia na BGG – zauważyłem, że tekstu na kartach nie ma w ogóle. Co prawda instrukcja w języku angielskim nie jest jeszcze dostępna, ale od czego są znajomi znający niemiecki.
Zajrzałem też do Rio Grande, gdzie dowiedziałem się, że Tigris & Euphrates Card Game powinna ukazać się w wersji angielskiej w ciągu kilku tygodni. Gra miała być dostępna już na targach, jednak coś opóźniło produkcję.
Na stoisku obejrzałem też nową grę z serii Carcassonne – The Discovery. Gra jest bardzo podobna do podstawowej wersji, z tą różnicą, że tutaj stawiamy pionki na górach, morzach i łąkach. Tu i ówdzie są miasta, które zwiększają wartość obszarów, do których należą. Poziom komplikacji całości jest podobny jak w całej serii, na początku trudno się tylko przyzwyczaić do istotnej zmiany – możemy albo dostawić pionka albo zdjąć jednego z poprzednich, aby otrzymać punkty (nie dzieje się to już automatycznie). Gra się całkiem sympatycznie, ale nie poleciłbym gry komuś, kto ma już podstawową wersję.
Inną grą, którą Rio Grande miało mieć już w języku angielskim jest Hazienda. Trzeba przyznać, że niemiecka wersja była bardzo popularna – często widziałem grających w nią ludzi. Samemu nie udało mi się zagrać, jednak zagadnięty uczestnik wyjaśnił mi zasady i przyglądałem się kilku rozgrywkom. Gra ma niezbyt zachęcająco wyglądającą planszę a zasady są dosyć abstrakcyjne – w swojej kolejce, używając kart z ręki zajmujemy obszary (heksy) lub stawiamy na nich zwierzęta. Zwierzęta łączymy w łancuchy, które ciągniemy do wody, marketu, itp., za co dostajemy punkty zwycięstwa… całość dzieje się w Argentynie. Szczerze mówiąc całość mnie nie pociągnęła nawet na tyle, by zagrać znając już zasady – chociaż może to być zbyt pochopny osąd.
Po drodze udało mi się natknąć na Piotra, który akurat kończył rozmowy z Kosmosem. To wydawnictwo zajmowało chyba największą powierzchnię na targach – z czego większość stanowiły miejsca do grania. Promowane były przede wszystkim trzy tytuły: Mający już kilka miesięcy Candamir – the first Settler (Catan) oraz właśnie wydane Elasund – the first City (Catan) i niemiecka wersja Beowulf – the Legend.
O ile o tej ostatniej grze sporo czytałem i nie zainteresowała mnie specjalnie, o tyle nie mogłem sobie odpuścić wypróbowania obu nowości z serii Catan. Najpierw zagraliśmy w „Pierwsze miasto”, w którym 2-4 graczy buduje swoje budynki na planszy. Podobnie jak w Osadnikach, także i tutaj co kolejkę rzuca się kostką i ktoś dostaje zasoby (w tym przypadku – właściciel budynków w wylosowanym wierszu). Gra ma sporo możliwości i jest trochę bardziej konfrontacyjna – można tu niszczyć budynki przeciwników odpowiednio ustawiając swoje pozwolenia na budowę. Jest dużo kombinowania, odrobina szczęścia i wiele dróg do zwycięstwa. Trudno mi powiedzieć, czy gra jest lepsza od oryginału, na pewno jest jednak na tyle inna, że polecam jej zakup. Ma też ten niewątpliwy plus, że „działa” przy dwóch graczach.
Zachęceni Elasundem wzięliśmy się za Candamira. Jest to zupełnie nietypowy dla serii tytuł, ponieważ gra jest przygodówką i nie ma tu charakterystycznego mechanizmu zbierania surowców po rzucie kostką. W każdej kolejce wybieramy dokąd iść i ciągniemy karty drogi, w których coś ciekawego lub niebezpiecznego może nas spotkać. Wykonujemy zadania, zbieramy grzybki, jagódki i miód (z których możemy zrobić napój leczniczy czy podnoszący współczynniki), zbieramy przedmioty (np. +2 do charyzmy). Nie ma tu za wiele strategii, poza tym, że zawsze opłaca się poruszać po skosie. Bardzo dużo zależy od rzutów kostek – z drugiej strony jednak, nie da się zginąć czy stracić czegoś istotnego. Po pół godzinie grania ziewaliśmy okrutnie – chyba jednak z tego typu gier wolę coś w klimacie fantasy niż zbieranie jagód i walka z niedźwiedziami.
Niedaleko natknęliśmy się na Vadima, który zaprowadził nas do jednej z ostatnich hal, w której swoje stoiska miały bardziej egzotyczne firmy – Fun Factory z Singapuru czy Zvezda z Rosji. Na wystawie tej pierwszej zaciekawił nas Dividends – tytuł traktujący o handlu akcjami. Dawno nie widziałem dobrej gry handlowej, więc rozegraliśmy próbną partyjkę. Każdy z graczy rozpoczyna z jakimś zapasem gotówki i w ciągu 5 etapów gry stara się maksymalnie wzbogacić na rynku kapitałowym. W każdym etapie rozgrywanych jest 5 faz – losowe wahania kursów, licytacja na kolejność graczy, zakupy / sprzedaż akcji, wypłaty dywident i losowe wydarzenie (np. wymuszona korekta kursów, wyprzedaż, itp.). Na oś mechaniki składają się dwa główne elementy – rzuty kostkami w odpowiednim kolorze (biały, szary lub czarny) na wahania kursów oraz ciekawie zbudowana plansza aktualnych cen i poziomów dywydent. Urozmaicającym dodatkiem są karty wpływu, które otrzymują gracze będący największymi akcjonarjuszami notowanych spółek – mogą za ich pomocą zwiększać lub zmniejszać kursy papierów wartościowych.
Graliśmy w grę w 3 osoby i rywalizacja była dosyć wyrównana, pozostało więc wrażenie, że o wyniku zadecydował trochę ślepy los. W Dividends można jednak grać nawet w 12 (!) osób i wydaje mi się, że rywalizacja będzie wtedy zdecydowanie bardziej mordercza. Gra naprawdę warta uwagi, ze względu na ciekawe mechanizmy stymulujące podaż i popyt, a do tego pojedyncza rozgrywka, nawet przy maksymalnej liczbie graczy, nie powinna przekroczyć 2 godzin. Po zakończonej partii Piotr rozmówił się szybko z wydawcą w sprawie możliwości dostawy do Polski (powinno się udać) i ruszyliśmy dalej.
Tuż obok natknęliśmy się na ciekawie wyglądający tytuł, tym razem z Korei – King of History debiutującego wydawnictwa Visionary. Łamaną angielszczyzną przedstawiciel firmy wyjaśnił, że gra jest połączeniem karcianki z grą planszową, która bawiąc uczy też historii i geografii Korei. Zachęceni zasiedliśmy więc do rozgrywki… by kilkanaście minut później pod pretekstem „bardzo ważnych spraw” zniknąć jak najszybciej. Gra okazała się maksymalnie losową grą karcianą z niesamowicie dziwacznymi zasadami (np. 3 króle dają 3 punkty, 3 masterów 0 punktów a 10 kart historii 1 punkt + 1 punkt za każdą kolejną – to tylko ułamek zasad punktacji), w której „plansza” służy de facto jedynie do oznaczania punktacji.
Po południu zajrzeliśmy do centrum prasowego, w którym można było obejrzeć wszystkie premiery wystawiane na targach. Znaleźliśmy tam kilkadziesiąt tytułów, ogromnie żałując, że nie damy rady we wszystko zagrać. Gros gier stanowiły pozycje niemieckie – abstrakcyjne, rozgrywane w ciągu 1-2 godzin, z prostymi zasadami i brzydkimi grafikami. Naprawdę zastanowiło nas to, dlaczego tak dobre często gry mają tak kiepskiej jakości ilustracje, które czasami wręcz odstraszają. Zdawałoby się, że przykład renesansu gier amerykańskich na całym świecie zupełnie nie wpływa na rynek naszych zachodnich sąsiadów. Jest to o tyle ciekawe, że plastikowe figurki z pewnością zwiększają koszt produkcji, ale przecież stworzenie ładniejszych ilustracji niż te toporne obrazki pokroju Puerto Rico oraz Tigris & Euphrates (czy nawet Osadników i całej serii Catan) to nie są jakieś olbrzymie pieniądze. Być może kultura, w której planszówki są tak popularne nie zwraca uwagi na wygląd a dużo bardziej na mechanikę gier?
Z prezentowanych premier najbardziej zainteresowały mnie dwa tytuły. Pierwszy z nich to King of Chicago – gra o burzliwych latach 20-tych, wydana przez debiutującą firmę Jakob Keller. Chociaż nie udało mi się zagrać, gra zachwyciła mnie klimatem i jakością wydania (przecząc powyższym rozważaniom o niemieckich grach). Niestety, przeraziła mnie też swoją ceną prawie 50 euro.
Drugim tytułem, który zwrócił moją uwagę, była soczyście zielona gra Trading Routes singapurskiej firmy Van der Veer. Gra ma proste reguły, w których dokładamy karty do istniejących szlaków handlowych (lub tworzymy nowe), tak aby plemię, do którego dokładamy kartę produkowało to, czego potrzebuje nowo dokładane. Nie ma tu zbyt dużo strategii, chociaż istnieją możliwości przeszkadzania innym graczom za pomocą kart wojen plemiennych – głównie jednak liczy się szczęście w pociągnięciu kart. Gra jest wydana w małym, sympatycznym pudełku i kosztuje niecałe 10 euro.
Nie sposób było też nie zauważyć nowej gry Reinera Knizii – Die Insel (Wyspa). Została wydana przez Ravensburgera i była promowana zarówno przez wielki stand w centrum prasowym jak i osobny „pokoik” do grania w nią na stoisku wydawcy.
Gra jest oparta na intrygującym mechanizmie – posiada specjalny procesor, który zapamiętuje ruchy graczy, przechowuje punktacje itp. a także prosty procesor mowy, który wygłasza komendy i informacje. Niestety, gra jest w tej chwili dostępna w całości w języku niemieckim – więc nawet nie próbowałem w nią zagrać. Podpytałem jednak graczy co o niej sądzą i generalnie byli pozytywnie nastawieni. O ile poprzednia gra z serii – King Arthur – była dla wielu raczej rozczarowaniem (kiepską grą przygodową z elektronicznym bajerem), o tyle Die Insel wydaje się być bardziej warta uwagi – mniej losowa a bardziej strategiczna.
Centrum prasowe było ostatnią rzeczą, którą odwiedziliśmy w piątek na targach, jednak wieczorem pojechaliśmy do oddalonego kilkanaście kilometrów hotelu, gdzie czekała nas jeszcze partyjka nowego wydania gry Struggle of Empires autorstwa Martina Wallace’a. Niebawem ukaże się szersza recenzja tego tytułu, powiem tylko że bardzo przypadł mi do gustu i jest jedną z ciekawszych strategii, w jaką grałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Poniżej kolejna porcja zdjęć ogólnych z Essen, zaś relacja z ostatniego naszego dnia na targach ukaże się dopiero we wtorek (z powodu turnieju Osadników w Gdańsku i wyborów prezydenckich).
Ten artykuł został pierwotnie opublikowany w serwisie Gry-Planszowe.pl.
Porównywanie aktualnej ceny gry Abalone w Polsce z ceną tej gry w innych krajach nie ma sensu z tego względu, że polski producent gry sprzedaje (sprzedał ?) ją poniżej kosztów. Początkowo (3 czy 4 lata temu) cena była dwa razy wyższa. Podobna sytuacja była z grami Pylos czy Quixo, których końcówki były sprzedawane z jeszcze wyższą redukcją ceny.
Jest artykuł w gazecie:
http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,33181,2981223.html