Już podczas czytania zasad miałem jakieś niejasne przeczucia, że coś tu się nie zgadza – i pierwsza partia potwierdziła je w pełni. To w żadnym razie nie jest gierka, to pełnokrwista gra, innowacyjnie łącząca w sobie domino i licytację w ciemno, a do tego dość wymagająca analitycznie!
Między partyjką Funkenschlag a Puerto Rico dobrze jest odświeżyć umysły czymś krótkim, lekkim i miłym dla oczu: słowem czymś, co ja nazywam „gierką”. Gierki to najczęściej karcianki, ale zdarzają się w tej kategorii i planszowe rodzynki, jak choćby uzależniające TransAmerica Franza-Benno Delonge. Królem planszowych gierek jest jednak dla mnie Corné van Moorsel (i tożsame z nim w zasadzie wydawnictwo Cwali) – twórca między innymi gierki idealnej, jaką jest moim zdaniem Street Soccer (jedyną jego wadą jest to, że nie da się nim zapełnić niewielkiej luki między większymi grami – każdy mecz kończy się nieuchronnie pytaniem: „Jeszcze raz?”). Kiedy więc zobaczyłem O Zoo Le Mio tegoż autora, nie wahałem się długo.
To, że w ogóle się wahałem, spowodowane było ilustracjami na pudełku – wszystko tu krzyczało: „Jestem grą dla pięciolatków!”. Krzyk nie ucichł po otwarciu – wielkie płytki z obrazkami zwierząt, i, mój Boże, tekturowe, składane domki! Z napisami typu „Villa Gorilla” i „Porky Park”! No dobrze, ale przynajmniej świetnie wykonane – z grubej, a w przypadku domków nawet fakturowanej tektury, z doskonałej jakości nadrukami, do tego drewniane krążki (tutejsza waluta), malutkie ludziki w kilku kolorach, drzewka i… ławki parkowe. Dla pięciolatka faktycznie cudo, postanowiłem jednak sprawdzić, czy również dla nieco starszego gracza.
Już podczas czytania zasad miałem jakieś niejasne przeczucia, że coś tu się nie zgadza – i pierwsza partia potwierdziła je w pełni. To w żadnym razie nie jest gierka, to pełnokrwista gra, innowacyjnie łącząca w sobie domino i licytację w ciemno, a do tego dość wymagająca analitycznie!
Gracze wcielają się w niej w dyrektorów ogrodów zoologicznych, których zadaniem jest takie ich rozbudowanie, aby po pięciu latach to ich zoo było najbardziej oblegane. Punkty przyznawane są w trzech głównych kategoriach: najatrakcyjniejszych ekspozycji tematycznych, najbardziej malowniczego otoczenia i najlepiej rozplanowanych tras zwiedzania.
Zoo układa się z prostokątnych płytek, na których występują trzy rodzaje elementów: ścieżki, dwa wybiegi dla zwierząt i drzewa (te ostatnie nie na każdej płytce). To ścieżki decydują o pasowaniu płytek do siebie: nowy element musi przedłużać co najmniej jedną istniejącą ścieżkę, i nie może przerywać biegu żadnej innej. Płytki można układać równolegle lub prostopadle do siebie. Dobre planowanie przebiegu ścieżek to przede wszystkim zamykanie ich w pętle – każda taka pętla, oznaczana drewnianą ławeczką, to punkty, których nikt nam już nie odbierze.
Malowniczość naszego zoo zależy od jego zadrzewienia. Nie ma tu znaczenia usytuowanie drzew – liczy się łączna ich ilość na wszystkich płytkach, tworzących nasz ogród.
Clou zabawy to oczywiście wybiegi dla zwierząt. Występują one w pięciu kolorach, oznaczających poszczególne rodzaje zwierząt: stworzenia morskie, ptaki, ssaki, małpy i gady. Nawiasem mówiąc, to jedno z moich nielicznych zastrzeżeń do gry: skoro przeznaczona jest również dla dzieci od 9 roku życia, nie powinna przekazywać im fałszywej wiedzy. Tymczasem wśród „gadów” mamy nie tylko żabę i salamandrę, ale nawet pająka (stąd wśród moich przyjaciół ta grupa zwierząt funkcjonuje raczej pod zbiorczą nazwą „obrzydliwości”…). Z kolei obecność żółwia, pingwina i foki w grupie morskiej, czy wydzielenie małp spośród ssaków to świetna okazja do ciekawej edukacyjnej pogawędki z potomstwem.
Wróćmy jednak do wybiegów. Każdy z nich oznaczony jest gwiazdkami – im ich więcej, tym większa jego atrakcyjność. Tu właśnie działa mechanizm znany z domino: gdy układamy płytki w taki sposób, by wybiegi tego samego rodzaju stykały się bokami, tworzymy większą ekspozycję o atrakcyjności równej sumie gwiazdek na tworzących ją wybiegach (zwykle nie więcej niż dwóch lub trzech). Takie grupowanie wybiegów jest ważne również dlatego, że dla punktacji gracza liczy się tylko najatrakcyjniejsza w jego zoo ekspozycja danego rodzaju.
Płytki do budowy swego ogrodu zdobywamy w licytacjach. Każdy rok rozpoczyna się odkryciem pięciu wierzchnich płytek ze stosu, które następnie jedna po drugiej wystawiane są na aukcji. Przeprowadzana jest ona w taki sposób, że gracze chowają w dłoni wybraną liczbę „monet”, po czym równocześnie pokazują swoje oferty. Tu kolejna (ale ostatnia) krytyczna uwaga: aby taka ukryta licytacja miała sens, gracze nie mogą widzieć swoich zasobów, ani tym bardziej ilości monet pobieranych na aukcję, tymczasem domki-wejścia do zoo kompletnie się nie sprawdzają w roli skarbczyków (jak to przewiduje instrukcja). Są za małe, by wygodnie trzymać w nich pieniądze, a już zwłaszcza, by nie dać przeciwnikom poznać, że zamierzamy zaoferować pustą dłoń. Dużo lepiej sprawdza się kieszeń koszuli, nieduży woreczek, garść, albo stare dobre zanadrze.
Najwyżej licytujący wpłaca zaoferowaną sumę do banku i zabiera płytkę, reszta zachowuje swoje pieniądze. Ciekawy jest mechanizm rozwiązywania remisów: na początku gry gracze w losowej kolejności umieszczają swoje specjalne żetony flagi na płytce z masztem; w sytuacji remisu wygrywa ten, czyja flaga jest wyżej na maszcie, ale zaraz potem przesuwana jest ona na sam dół.
Po umieszczeniu płytki w zoo zwycięzcy danej aukcji sprawdza się aktualne rankingi atrakcyjności. W najbardziej „zielonym” ogrodzie umieszcza się dwa pionki drzew, w drugim co do zadrzewienia – jeden. Podobnie z wybiegami dla zwierząt – najatrakcyjniejsza ekspozycja danego rodzaju otrzymuje dwa ludziki w odpowiednim kolorze, druga – jednego, kolejne zaś nie otrzymują nic. W przypadku ekspozycji o równej atrakcyjności (oraz zoo z równą ilością drzew) wygrywa ta nowsza – odwiedzający wybierają tę, której jeszcze nie widzieli… Punkty zliczane są jednak dopiero na koniec roku, czyli po zlicytowaniu piątej płytki. Każdy znacznik – ławka, drzewo, ludzik – wart jest jeden punkt w pierwszym roku, dwa w drugim, aż do pięciu w ostatnim.
Każdy dyrektor zoo rozpoczyna grę z ośmioma monetami, co jest naturalnie zbyt małą sumą na 25 licytacji. Rok kończy się zatem wypłatą zysku – każda płytka przynosi jedną monetę, niezależnie od tego, czy dołożona została w danym roku, czy wcześniej.
Mechanika O Zoo Le Mio wydaje się banalna, ale w rzeczywistości jest niezwykle elegancka i daje wiele możliwości taktycznych. Dokładając płytkę, nieźle się musimy nagłowić, by zdecydować, który z dwu wybiegów jest dla nas ważniejszy, pamiętając przy tym, by równocześnie starać się zamknąć pętlę ze ścieżek lub przynajmniej ułatwić sobie jej dokończenie później. Licytując, musimy brać pod uwagę wszystkie płytki dostępne w danym roku – o które z nich będzie najostrzejsza walka, które najbardziej przydadzą się przeciwnikom, a które nam. Należy też pamiętać, że punkty podlicza się dopiero na koniec roku; czy ten dwugwiazdkowy tukan na pierwszej płytce pozwoli dowieźć punkty do piątej aukcji? Trzeba też uwzględniać upływ czasu – co prawda późniejsze lata przynoszą więcej punktów, ale z kolei wcześnie zdobyte płytki zarabiają dla nas dłużej. Również niepozorny mechanizm flagi daje duże pole do taktycznych zagrań – przykładowo, grając stosunkowo wysoko możemy zmusić gracza znajdującego się na maszcie najwyżej do „zużycia” tej przewagi w niezbyt atrakcyjnej licytacji.
Powstało sporo wariantów zasad O Zoo Le Mio (niektóre uwzględniono zresztą w instrukcji), dotyczących głównie zarabiania monet, ja wspomnę tylko o jednym, który wydał mi się bardzo ciekawy. Po przegranej aukcji gracz ma prawo odłożyć jedną monetę na bok – są to pieniądze wydane na reklamę. Po zebraniu w ten sposób trzech monet można je wymienić na jedną dodatkową ławkę, za którą punkty liczone są w zwykły sposób.
W O Zoo Le Mio może grać od 2 do 4 osób, przy czym optymalny jest chyba komplet graczy. Przy grze jeden na jednego rozgrywka staje się bardzo zażarta i nie wybacza błędów – niewielka przewaga zaczyna działać jak koło zamachowe, zwłaszcza, że nieco inne są wtedy zasady przyznawania drugiego miejsca (jeden gracz może mieć dwie osobne punktowane ekspozycje danego rodzaju).
Przeczytawszy powyższy opis myślicie być może, że to gra „nie dla dzieci”. Nic bardziej mylnego – O Zoo Le Mio doskonale sprawdzi się jako gra rodzinna, a dzieci zachwycą się ludzikami, drzewkami, ławeczkami i oczywiście rysunkami zwierząt (nie wspominając już o składanych domkach); może stać się też ową niezobowiązującą gierką, uroczą wariacją na temat Carcassonne i domina. Ograniczanie się do tego byłoby jednak zbrodnią równą jeżdżeniu ferrari wyłącznie na zakupy do warzywniaka na rogu; w tym pudełku drzemie kawał solidnej, mózgożernej gry!
PS.: Pierwsze wydanie gry (pod tytułem ZooSim, w oryginalnym pudełku w kształcie tuby) miało poważną wadę: wszystkie znaczniki były jednakowymi, czarnymi ludzikami. Opisywana edycja została poprawiona przez zróżnicowanie ich kolorami i dodanie osobnych pionków drzew i ławek. Jeśli jednak traficie na ZooSim, warto zastanowić się nad kupnem – pionki można choćby pomalować, a innych różnic między edycjami nie ma.
Ten artykuł został pierwotnie opublikowany w serwisie Gry-Planszowe.pl.
Niesmiertelne pytanie ;-)
Gdzie w Polsce mozna to kupic ??
Może jakiś sklep internetowy się skusi i sprowadzi- bo warto, IMHO. Jeśli nie, pozostają zachodni sąsiedzi i zagraniczne sklepy internetowe.
Jest w Rebelu za 55,-
Czy to ma coś wspólnego z Zoobilonem z Trefla? Z opisu też tam jest coś o licytowaniu.
Też się nad tym zastanawiałem, kiedy zobaczyłem „Zoobilon” w sklepie. O ile dobrze pamiętam, spis elementów gry wskazywał co innego, ale opis brzmi znajomo.. Niestety, nigdzie na pudełku nie ma zdjęć zawartości. Jeśli te elementy z przodu to płytki, to jest to jakaś uproszczona kopia ZooSim/O Zoo Le Mio.
Prosze, kilku osobom ten sam pomysl wpadl do glowy :-)