W 1271 roku młody Marco Polo wybrał się z ojcem i wujem na wyprawę do mongolskiego Wielkiego Chana. Razem z innymi śmiałkami wyruszymy ich śladami startując w portowym mieście Hormus, po drodze mijając oazę Kantshou, by wreszcie dotrzeć do Daidu (czyli dzisiejszego Pekinu). Tam już nas czeka sława, piękne kobiety, a przede wszystkim świetne interesy. Jednak musimy się spieszyć, ponieważ nie jesteśmy jedynymi przedsiębiorczymi ludźmi na tym łez padole. Konkurencja nie śpi, konkurencja knuje jakby tu nam sprzątnąć sprzed nosa skrzynie złota… A mieć skrzynię i nie mieć skrzyni to są już razem dwie skrzynie, prawda?
Reinera Knizia chyba nie trzeba przedstawiać żadnemu fanowi planszówek. Autor takich hitów jak Tygrys i Eufrat, Zaginione Miasta czy Przez Pustynię jakiś czas temu porzucił tworzenie gier dla starych wyjadaczy i zajął się wymyślaniem planszówek rodzinnych. Marco Polo jest właśnie takim produktem.
Co w pudełku?
Pudełko jest typowe dla Ravensburgera – dosyć spore, choć niskie, z grubej tektury z charakterystycznym, niebieskim rogiem. Widać, że może nam długo służyć bez ryzyka pogięcia czy łatwych przetarć. W środku znajdziemy m.in. planszę przedstawiającą szlak biegnący przez gorące piaski pustyni oraz step azjatycki, pięć dużych (znacznie większych niż w Przez Pustynię) kolorowych wielbłądów, plastikowe skrzynie ze złotem oraz karty. Te ostatnie przedstawiają albo przewodników karawan, albo jeden z czterech towarów, którymi będziemy płacić za poruszanie się przez pustynię (dziwne, nie?). Całość sprawia miłe wrażenie. Po otwarciu pudełka miałem taką myśl: ot, Ravensburger… Nie rzuca na kolana, ale cieszy oko. Plansza jest wytrzymała, karty klasycznej wielkości i grubości, rysunki sympatyczne – po prostu owoce, sukno czy pan z wielbłądem. Właśnie, wielbłądy – są bardzo ładne, ciężkie, w stonowanych kolorach – zdecydowanie najmocniejszy punkt strony edycyjnej Marco Polo. Po prostu profesjonalne wydanie.
Ale o co chodzi?
Ano, chodzi o to, żeby zgarniać złoto. Wygrywa nie ten, kto dotrze pierwszy do celu, ale ten kto zdobędzie w podróży najwięcej skrzyń pełnych skarbów. Plansza przedstawia tor, po którym będą się poruszać gracze. Jeżeli marzyliście o tułaniu się po pustyni od oazy do oazy – zapomnijcie. Jest jedna droga, którą wszyscy muszą przejść.
Zasady są bardzo proste. Gracz w swojej turze może przebyć dowolną ilość pól (póki starczy mu kart na opłaty) lub spasować. Na koniec ciągnie jedną kartę: albo losową, albo jedną z pięciu odkrytych (mechanizm bardzo podobny do Ticket to Ride). Na każdym polu znajdują się symbole określające koszt przebycia. Mogą to być np.: dwie karty tego samego rodzaju (olej, owoc, przyprawa, jedwab), pięć kart w różnych kolorach czy trzy karty przewodników karawany. Symbole są dosyć klarowne i gracze szybko orientują się, jakie karty są im potrzebne. Ale uwaga: na jednym polu może znajdować się tylko jeden wielbłąd (pionek). Zabawa polega na tym, że jeżeli przeskoczymy nad kimś, nie musimy płacić za pole, na którym on/ona stoi. Tak więc pozycja lidera raczej nie jest pożądana.
Żeby zapobiec sytuacji przestojów, kiedy nikt nie chce wychodzić na prowadzenie, a wszyscy zbierają karty, wprowadzono kilka przynęt. Jedna to skrzynie po prostu leżące na niektórych polach. Ten kto pierwszy na nie wejdzie, zgarnia złoto. Druga to „przeliczenia”. Ten kto pierwszy osiągnie półmetek lub metę dostaje pewną ilość złota, pozostali, w zależności od tego jak daleko zostali w tyle, dostają coraz mniej lub wcale. Gra się kończy, gdy jeden z graczy osiągnie ostatnie pole.
Jak to działa?
Odpowiedź na to pytanie, niestety, nie jest jednoznaczna. Jak mawiają psychologowie: to zależy… Otóż, to zależy od tego z kim gramy i czego się spodziewamy. Na początku mojej przygody z tą grą popełniłem błąd i podszedłem do niej poważnie – przecież to Knizia! Siedzieliśmy w sześć osób nad planszą i liczyliśmy karty. Każdy stał w miejscu swoim wielbłądem i tylko zbierał kolejne potrzebne zasoby. Dłonie okazywały się za małe na utrzymanie ogromnej ilości kart, a usta bezwiednie otwierały się w ziewaniu. Z wielkim trudem udało nam się skończyć – po prostu było strasznie nudno! Kolekcjonowanie kart potrafiło trwać kilkanaście minut, potem nagle ktoś ruszał z kopyta odskakując na wiele pól. I nic na to nie pomagały wspomniane mechanizmy. Po prostu, jeżeli gracz będzie szedł pole za polem, to pozostali korzystają. Najlepszą strategią wydaje się więc czekanie na taką ilość kart, żeby doskoczyć od razu do premiowanych pól. Ten kto będzie miał najwięcej szczęścia w dobieraniu towarów, ten wygra. Porażka.
Na szczęście po jakimś czasie spróbowałem pograć w bardziej luźny sposób, pamiętając, że to jest gra rodzinna. I spotkała mnie miła niespodzianka. Było bardzo sympatycznie, wielbłądy skakały sobie niczym króliczki, kto mógł dopadał skrzynie ze złotem, walka była wyrównana. Jako spokojna gra towarzyska Marco Polo się naprawdę sprawdza! Co więcej, jest tak intuicyjna, że z pewnymi forami można grać nawet z małymi dziećmi. To jest zdecydowanie ulubiona gra mojej czteroletniej córeczki. Co prawda ciągle uważa przewodników karawany za duchy, ale zasady rozumie i świetnie się bawimy.
W instrukcji znajdziemy też wariant dla dwóch osób. Każdy z graczy dostaje dwa pionki i w swojej turze decyduje, którym się poruszy. Wariant nieźle się sprawdza, daje wręcz więcej możliwości niż rozgrywka w więcej osób. Naprawdę udana wersja dwuosobowa! (cały czas pamiętając o nie traktowaniu rozgrywki zbyt poważnie).
Wobec Reinera K. często jest wysuwany zarzut, że jego gry są zbyt abstrakcyjne i „matematyczne”. Podobnie jest z Marco Polo. Co ma do tego wszystkiego sławny podróżnik? – tylko podpisy na polach. Wydaje mi się, że znacznie celniejszą nazwą byłoby Przez Pustynię – niestety została już zajęta. Za to Marco Polo zdecydowanie nie jest „matematyczne” , tzn. wymagające szacowania wielu czynników i zależności między nimi. Ma zgrabne, eleganckie zasady (choćby przeliczenia czy mechanizm keczupu – „catch up” – gracze mogą płacić złotem za doganianie lidera), ale nie wymaga szczególnego skupienia czy wysokich możliwości intelektualnych. Sprawdza się dobrze w rodzinnym gronie, znacznie gorzej w towarzystwie nastawionych na rywalizację znajomych.
Wiele osób na BoardGameGeeku klnie na tą grę i wylicza jej wady. Moim zdaniem, niesłusznie. To jest dobra gra, tylko trzeba pamiętać, żeby nie podchodzić do niej zbyt ambicjonalnie. Dla mnie planszówka na czwórkę z minusem – można mieć, ale da się żyć bez niej.
Zalety:
proste, eleganckie zasady „dla każdego”
ładne wydanie za dobrą cenę
polska wersja językowa
Wady:
„zacinanie się” – przestoje potrafią trwać bardzo długo
bardzo odległy tytuł od treści
Ten artykuł został pierwotnie opublikowany w serwisie Gry-Planszowe.pl.
Do Marco Polo *bardzo* podobna jest inna gra – Cartagina. Tam takze idziemy po torze, przeskakujemy przeciwnikow, zbieramy „zasoby”. Niestety gra jest raczej niezbyt popularna w Polsce a pierwsze wrazenie w moim przypadku zdecydowanie przemawia na korzysc Cartaginy. Z drugiej strony, jest ona paskudnie wykonana (szarawe kolory), przez co jak sadze nie bedzie tak atrakcyjna dla mlodszych graczy, jak Marco Polo.
To prawda, Cartagina jest podobna, ale :)
Jak to w grach bywa, strategia jaka sprawdzi sie w MP w Cartagenie nie zadziała. Zgadzam się również z Arturem że Cartagena jest ciekawsza i duużo brzydsza.
Popieram również Adama, Marco Polo jako gra rodzinna sprawdza się znakomicie, jest również świetna jako luźne wprowadzenie do planszówek.
Dla ścisłości, gra nazywa się Cartagena :)
I owszem – jest bardzo fajna, sprawdza się przy dwóch osobach i przy kilku, można grać w zakryte karty (więcej zalezy od szczęścia) i w odkryte (mózg paruje). Moim zdaniem pozycja ta doskonale pasowałaby do planu wydawniczego Galakty :)
Natomiast Marco Polo ma więcej rekwizytów i jest bardziej kolorowa i strawna dla rodzin, a Cartagena jest szaro-bura i niestety, na co zwraca na swojej stronie Bruno Faidutti, smutna — za grosz w niej humoru.
Udalo mi sie wczoraj zagrac w ten tytul i tak jak sie spodziewalem – nic specjalnego. Niestety gra byla dosc nudna i wlasnie tak jak napisal wilczelyko, czasem sie „zacianala”. Osobiscie inaczej wydalbym swoje pieniadze :)