Na Smolnej
A na Smolnej wprost przeciwnie. Cieplutko, komfortowo i mnóstwo grających. Bawiono się równocześnie nawet przy sześciu stołach. Grano w legendarną Republic of Rome, choć często więcej było tam ustalania i tłumaczenia zasad niż komentarzy a propos rozgrywki. Bawiono się przy bardzo oryginalnej grze The HellGame, w której każdy gracz wciela się w frakcje demonów walczących o wpływy w kręgach piekielnych. Widziałem Wallensteina, Meuterera, Mare Nostrum, Ścieżki Chwały. Kilka gier prosto z Essen przyniósł Sosna, w tym najnowszą produkcję Martina Wallece’a – Perikles. Jej oprawa wizualna od razu myślami kierowała mnie w stronę Byzantium. Michał Stajszczak przywiózł jeszcze świeżutkie numery nowego pisma Gry Planszowe. Jednym słowem – działo się.
Natomiast w co ja grałem:
Leonardo da Vinci
Do rozgrywki zgłosili się sami debiutanci (w sumie było nas pięciu), tak więc zrezygnowałem z wersji rozpoczęcia dla zaawansowanych i dwóch wariantów. Aby nie mieszać w głowach. Po jak zwykle dłuższym wytłumaczeniu, pełni zaangażowania przeszliśmy do budowania wynalazków.
Pomimo, że ja tu byłem doświadczonym i obytym w sztuczkach Leonarda da Vinci graczem, rozgrywka nie szła mi w ogóle. Traciłem czas, wyrzucali mnie ze sklepów, pieniędzy nie mogłem zarobić, wykrywano przede mną moje projekty. Skupiłem się jedynie na rozbudowaniu laboratoriów i dostarczaniu do nich mechanicznych ludzi.
Michał Stajszczak wprost przeciwnie – brylował. Grał tak jak ja zwykle gram w tę grę. Szybko odkrywał, pracował nad wieloma wynalazkami, miał mnóstwo pracowników i niezłą ilość gotówki. Ciągle też odwiedzał sklepy i zdobywał kolejne surowce. Generalnie szedł po zwycięstwo pewnie i rozsądnie.
Jednak rozegrałem trochę tych partii i wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. Że wielu graczy w poprzednich partiach potrafiło mnie dogonić odkrywając w ostatnich turach kilka bardzo dochodowych wynalazków. Tak zrobiłem i ja. Były już ostatnie etapy gry, gdy moje obydwa laboratoria zaczęły pracować pełną parą. Zdobyłem też sporo surowców. Do tego jeszcze zajrzałem w stos przyszłych wynalazków (przy użyciu rady miejskiej) i ułożyłem sobie je tak, aby pojawiły się te, które będą dla mnie najlepsze. I zacząłem nadrabiać. Większość graczy w ostatnich turach już nic nie wynajdowało, a jak więcej niż przez całą grę.
Wreszcie rozgrywka się kończy. Dodajemy bonusy za technologie z różnymi symbolami. Oczywiście Michał najwięcej ich uzbierał. Sumujemy punktacje. Lider Michał liczy: 53 punkty. Ok, czyli kiepsko, wygrał pewnie, ale liczę jeszcze swój dorobek. Pięćdziesiąt… cztery… CZTERY??? O rany wygrałem. I taką różnicą punktów udało się obronić honoru przed debiutantami. Istnie szatański finisz.
Buccaneer
Tutaj znowu dla większości graczy była to pierwsza styczność z tą grą, stąd nie dałem złudzeń kto ma zostać Panem i Władcom na morzu. Sporo zbierałem łupów, często dokonywałem abordaży, wtryniałem się bezczelnie jako członek załogi do obcych kapitanów, robiłem wszystko co tylko możliwe, aby zyskać jak najwięcej pieniędzy. Ostatecznie wygrałem dość mocną przewagą. Fajna gra :)
Bluff
W Bluff czyli polską wersję klasycznej gry Liar’s Dice grałem ostatnio dobre dziesięć lat temu, jak się pojawiła na polskim rynku. Czyli wieki temu. Nic nie pamiętałem z zasad oprócz tego, że rzuca się kostkami. Szybko zostałem zapoznany z regułami i do dzieła, rozpoczęliśmy.
Stawiałbym na szczęście początkującego, bo szło mi aż za dobrze. Wiedziałem dokładnie gdzie podbijać, gdzie blefować, gdy ktoś mnie sprawdzał okazywało się, że to ja jestem górą. Odpadł pierwszy gracz, a ja wciąż nie straciłem kostki. Odpadł drugi gracz, a ja nadal miałem swoje kostki, Opadł trzeci, czwarty, a u mnie wciąż bez zmian. Zostaliśmy w dwójkę, a ja wciąż z pełną liczbą kostek. Dwie rundy i ostatni gracz musiał się pożegnać z rozgrywką, a u mnie – zgadnijcie – wciąż wszystkie kostki.
Ogólnie gra mi się bardzo podobała. Świetna, szybka rozgrywka. Już zapomniałem jak Bluff potrafi być zabawny. Ostatnio widziałem go u brata, leżał zakurzony na półce. Czas go na nowo obudzić.
Około 22 drugiej ulotniłem się ze szkoły, pozostawiając wciąż grających miłośników planszówek. A co najlepsze tym razem nie dałem ciała i wziąłem aparat. Tak więc wreszcie mamy materiał wizualny.
Przewaga Smolnej na innymi lokalami, czyli możliwość
notowania wyników na tablicy.
Na Smolnej pojawiają się już nowości z Essen.
Nowa gra Martina Wallece’a – Perikles.
Dość często można było się natknąć na pierwszy numer
czasopisma Gry Planszowe
Wygralem w Wallensteina! Rewelacyjna gra! :-)
Chwalipięta, chwalipięta…
Wallenstein jak dla mnie jest całkiem przeciętny. Mechanika kompletnie nie odpowiada duchowi tamych wydarzeń (czasy Wallensteina czyli Wojna Trzydziestoletnia). Zachęca graczy do delikatnych posunięć i budowania !!!! Jak dla mnie brak tam brutalnej walki, rabowania, gwałtów i palenia. Zdaję sobie sprawę, że to eurogra i dlatego moja ocena nie jest skrajnie negatywna.
pedraku,
zbyt pochopnie wyciagasz wnioski (chyba grales tylko 1 raz?). W naszej grze bylo burzenie, rabowanie, bunty i gwalty. Wygral don_simon tylko dzieki agresji. Tak wiec ta gra ktora rozegrales niekoniecznie musiala byc reprezentatywna.
Ja tez do Wallensteina sie zrazilem. W tej grze oczywiscie mozna rabowac i burzyc, ale w 9 przypadkach na 10 wygrywa osoba, ktora przez cala gre z nikim nie walczy tylko pakuje wojsko na swoje prowincje, tak zeby nikt ich przypadkiem nie ruszyl, jednoczesnie budujac budynki. Walczyc sie po prostu nie oplaca – w czasie walki ma sie olbrzymie straty i latwo w ten sposob wystawic sie na pozarcie. Jedyne walki jakie wystepuja, gdy do gry zasiadzie kilka osob zdecydowanych na zwyciestwo, sa w ostatnich 2 etapach, kiedy to sie przejmuje koscioly / palace, aby nalapac punktow.
Jestem zdziwiony. My zasiadalismy do gry uprzedzeni ze nalezy przede wszystkim budowac i sie okopywac. I wszyscy uznali to za pewnik i doktryne ktora stosowali na poczatku, ale zupelnie NATURALNIE w trakcie gry wynikly konflikty – bo nie da sie wszedzie okopac, miejsce na rozwoj sie konczy a z tymi nagromadzonymi armiami zawsze znajdzie sie u przeciwnika slaby punkt do uderzenia (i na dodatek bedacy lakomym kaskiem).
No nic, musze wiecej zagrac zeby wyrobic sobie lepszy poglad.
Zgadzam się z Jackiem. Każdy kto mnie zna wie,że nie jestem agresywny, a już Jacka to nigdy nie atakuję :-P. Ale tutaj samo to wyszło – były jakieś krótkie sojusze, wymiany prowincji, a i tak skończyło się, że każdy lał każdego.
Ale rozumiem podniesione racje i wydaje mi się, że przy zbyt pokojowym towarzystwie (albo takim delikatnym, nie lubiącym nikogo ukrzywdzić) może być stagnacja. Myślę,że w takim wypadku warto dodać house-rules, że każdy gracz, musi przynajmniej 1 atak wykonać, pod karą utraty jednej, loowej prowincji (tudzież jakiejś innej, wybranej kary – np. nie zebrania plonów wdanej porze roku). To powinno rozwiązać problem.