W czwartek i w piątek w domu pełno było najróżniejszych „Pipipipipi’, „Niuniuniuniu”, „Tititititit” i innych dźwiękonaśladowczych zwrotów. Bywały też może zrozumiałe, ale do cna monotematyczne tematy, kończące się zawsze „ale ŚLICZNA DZIEWCZYNKA!”. Jak można się domyśleć odwiedziły Małgosie babcie: moja mama i teściowa. Żeby do końca nie zwariować, a jednocześnie widząc, że córka ma dobrą opiekę (aż za dobrą!) wydostałem się z domu na świeże powietrze. A, że był piątek to nogi same mnie zaprowadziły do samochodu, a ten bez pytania podwiózł pod gmach szkoły na Smolnej. Znalazłem się tam trochę przed 17.
Zupełnie przypadkiem okazało się, że mam ze sobą torbę z całkiem pokaźnym zbiorem planszówek. Cóż jako, że nie mam w zwyczaju roztrząsać szczęśliwych zbiegów okoliczności to wyciągnąłem Himalaye i czekałem na chętnych. Pierwszy zgłosił się prawie natychmiast. Był to Valmont i już od pewnego czasu chciał spróbować tego tytułu, więc obyło się bez wędrówki do toalety i przymuszaniu go do gry za pomocą kąpieli w muszli klozetowej. Niestety z innymi nie poszło już tak gładko. Większość osób już się poumawiało na jakieś toporne Eufraty i Tygrysy albo nudne jak flaki z olejem Fryderyki. Nie pomogły nawet odwiedziny w WC i zabawy w złego policjanta. Byli stali w swoich uczuciach i niechętni do współpracy.
Smolna jednak przed godziną piątą po południu przypomina siedemnastowieczną Rzeczpospolitą. Gdy tylko krzykniesz, że szukasz ludzi do hultajstwa i zabawy to naraz sto gardeł ryknie w odpowiedzi. Tak było i teraz. Mieliśmy za chwilę komplet ludzi do zagrania w Himalaye wraz z rozszerzeniem. Do wesołej kompanii należeli: ja, Valmont, Qbot, pędrak, kapustka i draco. Wytłumaczyłem zasady, bo część osób nie grała w ogóle, a reszta nie znała nowych rozwiązań z dodatku i zaczęliśmy.
Warto na wstępie zaznaczyć, że w Himalaye dobry jest draco. Nawet bardzo dobry. Sprawnie zapamiętuje kto jakie zdobył towary oraz inteligentnie dedukuje kto gdzie skieruje swoje kroki. Dzięki czemu potrafi sprytnie organizować program swojego jaka, tak, że zgarnia najfajniejsze zasoby i realizuje cenne zlecenia. Jednak w tym dniu nie powinien w ogóle wstawać z łóżka, bo wszystko nie szło po jego myśli. Okazało się, że przeciwnicy są mniej głupi niż zwykle i całkiem sprytnie kontratakują. Kto zna dobrze draca, wie co się wtedy dzieje. Draco wprowadza wówczas w życie tzw. PLAN RATUNKOWY, który nie raz już uratował mu skórę.
PLAN RATUNKOWY składa się z dwóch etapów. Pierwsza część nazywa się „Wszyscy przeciwko mnie”. Sprowadza się to mniej więcej do długotrwałego jęczenia, narzekania na okrutny los i wskazywania, że wszyscy przeciwnicy są bezlitośni i zamiast grać uczciwie specjalnie się na niego uwzięli. Może gdyby draco miał twarz malutkiego szczeniaczka albo umiał robić minę Kota w butach z Shreka II to może by coś z tego było, ale, że jest dwumetrowym facetem to u nikogo nie budzi specjalnej litości. Wtedy w grę wchodzi etap drugi – „Znajdź wroga”. Polega on na tym, że draco znajduje najbardziej zagrażającą jego zwycięstwu osobę i podjudza wszystkich przeciwko niej. Tak się złożyło, że padło na mnie, bo faktycznie szło mi nieźle. Na szczęście wykręcałem się ile wlezie, a dodatkowo Himalaya nie jest grą w której można bezpośrednio zbyt dużo sobie przeszkadzać, więc obroniłem się przed sugestiami draco.
Ostatecznie w pierwszym etapie eliminacji przy obliczaniu punktów religijnych odpadł pędrak. Który zresztą założył to już po 3/4 rozgrywki i cały czas przebierał nogami żeby już zacząć grać w coś innego. W drugim etapie eliminacji, czyli punktach politycznych odpada dwóch graczy: padło na Qbota i kapustkę. Do finalu trafiłem ja, draco i Valmont. Ostatecznie po zsumowaniu punktów ekonomicznych, czyli liczby jaków miałem najlepszy wynik i zostałem zwycięzcą, na złość draco.
Podsumowując jak zwykle w Himalaye grało się świetnie. Dodatkowo nie widzę powodu dla którego miałbym grać w przyszłości bez rozszerzenia. Sprawdza się ono bardzo dobrze i w porównaniu do kostki znacząco zmniejsza losowość pojawiania się towarów oraz zleceń. Co uatrakcyjnia całą partię. Przy okazji naszej rozgrywki kręcił się Lim-Dul i podejrzanie patrzył na naszą grę. W końcu skomentował, że Pancho znowu przyniósł jakiś brzydki i nieciekawy tytuł co tylko jednoznacznie utwierdziło zebranych, że dupa z niego, a nie znawca gier ;)
Jako, że czas wieczornej kąpieli Małgosi zbliżał się nieubłaganie trzeba było zagrać w coś krótkiego. Niestety musiałem zrezygnować i z Key Largo i z Gigantena, bo czas rozgrywki byłby zbyt długi. W poszukiwaniu krótkiej gry przypomnieliśmy sobie o Bluffie. Doskonały tytuł właśnie na tyle czasu ile miałem. Wędrówka do trutu po egzemplarz, bo on nigdy się bez niego nie rozstaje i powrót do naszej sali. Zdążyliśmy zagrać cztery partie i nie należały one w moim przypadku do najszczęśliwszych. Valmont świetnie przewidywał sytuacje na stole i ciągle sprawdzał moje deklaracje. Okazywało się najczęściej, że jednej kostki brakuje i musiałem ją stracić. Często też występowało trafienie w dokładną liczbę zakwestionowanych kostek i tracili wszyscy, przy okazji ja też. Grało się jednak wesoło, a Iza Browarionowa zapoznała z tą grą swoją koleżankę, a jednocześnie nową bywalczynię Smolnej.
Ludzi było sporo, zajmowali dwie sale to wszystkiego nie widziałem. Grano na pewno m.in. w Eufrat i Tygrys (często na dwóch stołach równocześnie), Fryderyka, Weinhandlera, Yshapana, „Fische, Fluppen, Frikadellen”, Onward Christian Soldiers, Hannibala etc. etc.
Zdjęć brak… zapomniałem znowu aparatu. Jakbym za każdym razem jak go zapominam otrzymywał przyjacielski kuksaniec od bywalców Smolnej to pewnie już dawno leżałbym w szpitalu. Następnym razem wezmę albo nie nazywam się Pancho!
Fajny tekst, nieźle się uśmiałem. No i ta analiza podchodów Draco ;-)Co do aparatu – bądź konsekwentny. Nie zapomniałeś go, tylko po prostu tak się złożyło, że z Tobą nie dotarł. W przeciwieństwie np. do torby z Himalayą.
Hehe, a byłem ciekaw czy w końcu dotarłeś na Smolną. Jakoś na forum było o Tobie cicho. Po przeczytaniu relacji muszę powiedzieć, że to jakieś oszustwo a nie wyprawa na Smolną. Gdybyś wybrał się na Smolną pod nieobecność babć, to by było coś.
Klarcia ma do najbliższej babci 330 km, a do drugiej ponad 500. Mimo to nie tracę nadzieji na wycieczkę do ArtBemu w czwartek.
Swietna relacja i celne obserwacje wspolgraczy – i tak byles dosc lagodny…
A nastepnym razem macie na mnie czekac! ;-)
Pozdrawiam
Szymon
A jeszcze a propos zdjęć (wcześniej widzianych) córki. Tiuritirituri, jak śliczna dziewczynka! :-)
Szymon, musisz coś zrobić z tą pracą, żeby wcześniej przychodzić. Są w życiu rzeczy ważne i ważniejsze ;-) Nie muszę chyba tłumaczyć, które są które.
jeszcze należy dodać że cienias draco, nie błysnął zupełnie i zajął dopiero trzecie miejsce, przegrywając nawet z zupełnym nowicjuszem, rozgrywającym swoją pierwszą partię w Himalayę oraz ogólnie słabo grającym w gry wszelakiem – skromnym mną.
Oj tak skromny i dotrzymujący słowa Valmont, który nie raz pojechał biednego kotka Draco.
Ja dałem zupełnie ciała w Himalayi. Myślami byłem zupełnie przy innej grze. Stąd moja słabe zaangażowanie i zagadywanie kapustki. Gra ze zmianami dużo ciekawiej się prezentuje.
Oj, Pędrak, Ty niewierny jesteś. Jak można obcować z jedną grą i myśleć o innej? To boli.
Darco, Draco!!!
HEHE, czekam na jakąś replikę, bo „szyderczy i zjadliwy” tekst Pancha ogromnie mi się spodobał swą swadą i sposobem relacji.
Pancho, BRAWKO ;)
P.S. aż dziw że nie wspomniano w relacji, że gdy dziewczyny dołączyły do Bluffa okazało się, że chiano wprowadzić zasady zaawansowane… czyli BLEF rozbierany
;)
Aaaa faktycznie. Nawet sam to głupi proponowałem, a wyszedłbym w samych slipkach :)
Replika:
Pancho zastosował nie mniej znaną taktykę, często przez niego stosowaną. Polega ona na tym, że wmawia się graczom, że jedna z osób przy stole gra w tą grę świetnie i trzeba na nią uważać. Wszyscy się rzucają na biedaka (w przypadku Himalaya na mnie) a Pancho po cichu zdobywa przewagę. W połowie gry wiedziałem już, że on wygra, ale jakoś nikt mnie nie słuchał. Takie szemrane zwycięstwa powinniśmy liczyć jako pół lub ćwierć. Sam popełniłem kilka błędów, więc po trzech partiach nei uważam się za wybitnego znawcę gry Himalaya. Po prostu pasuje mi klimat i pozytywne sposób rozgrywania partii. Niestety IMHO żetony yeti, śnieżycy i targu burzą ten klimat.