Zazdrościmy czasami tygrysom azjatyckim czy USA zdrowej gospodarki i technologicznego postępu. Jednak są rzeczy, o których oni mogą tylko pomarzyć. Są to pojawiające się dość często w roku najróżniejsze święta i wolne dni od pracy, a co za tym idzie długie weekendy. Wtedy cała Polska wyjeżdża gdzie się da i oddaje się przyjemności odpoczynku i relaksu.
Miesiąc temu był długi majowy weekend i wyjazd na bazikową działkę w Wildze, miesiąc później jest długi czerwcowy weekend i wyjazd na mój tradycyjny Działkon. Długo się z żoną nie zastanawialiśmy spakowaliśmy przede wszystkim gry, gry i gry, później Małą i jej rzeczy, a wreszcie wcisnęliśmy gdzie się da nasze szpargały i wyjechaliśmy z Warszawy w kierunku odpoczynku. Podczas leniwego i upalnego pobytu udało nam się zagrać w poniższe gry:
Coloretto
Egzemplarz oddałem bazikowi i szybko kupiłem własny. Coloretto dobrze się sprawdza jako umiarkowanie krótki przerywnik. Jest tak lekki dla mózgu, że można go grać o każdej porze dnia i po każdej ilości alkoholu :) Obecnie zastąpił zupełnie 6 Nimmt! w naszym przypadku.
Guatemala Cafe
Rozegraliśmy dwie partie i muszę przyznać, że bez specjalnej ekscytacji. Gra nie powiem całkiem ciekawa, nie pozbawiona interesującej mechaniki, ale czegoś mi w niej brakuje. Smaczku na pewno dodaje mnóstwo drewnianych elementów i zapakowane wraz z grą ziarna kawy dzięki czemu unosi się podczas rozgrywki klimatyczny zapach. Na pewną zaletą jest bardzo szybka tura, choć sama rozgrywka potrafi trochę trwać.
W obu rozegranych partiach moja siostra zastosowała identyczną strategię i budowała plantacje kawy pokrywające się z plantacjami innych graczy. Co by się nie robiło zawsze gdy punktowało się dla siebie punktowało się też i dla niej. Stąd ciężko było ją dogonić w wyniku. Co więcej nie pomogły nawet często zgłaszane blokady gdy zachodziła jej punktacja i wszystkie te czynności okazywały się tylko odraczaniem nieuniknionego, czyli jej zwycięstwa.
Hystericoach
Trochę meczy rozegraliśmy, walczyły reprezentacje Sengalu vs Holandii, Japonii vs Włoch, Brazylii vs Szwecji i Grecji vs Rosji. Można było dostać skręcenia języka od tych porąbanych nazwisk :) Chyba Szwecja okazała się najłatwiejsza, bo wielu ich graczy zaczyna się na różne litery i łatwo to rozpoznać w brzmieniu. Dużo więcej problemów sprawiał Senegal czy Brazylia. Początkowo też mieliśmy trochę problemów z przestrzeganiem zasad. Mimowolnie osoby potrafiły palnąć zabronione „lewo, prawo, w przód, w tył” czy podać numerek zawodnika. Później jednak pomyłki przestały występować prawie w ogóle.
Graliśmy głównie w drużynach dwóch facetów vs dwie kobiety. Przy pierwszych partiach rozgrywki były bardzo wyrównane i czasami padał „STRZAŁ!” po „STRZALE!”. Później z bratem już skonstruowaliśmy taki dream team, że zaczęliśmy ostro dominować. Mecze kończyły się nawet po 6:2. Generalnie była super zabawa.
Książęta Florencji
Wreszcie po latach wróciłem do tej gry, kupiłem polską wersję i mam zamiar się często i dobrze przy niej bawić. Partie trzyosobowe, jakie przede wszystkim rozgrywaliśmy, należą do szybkich i są pozbawione długiego oczekiwania na swój ruch. Co prawda jest trochę mniej możliwości i wersje na więcej osób są bardziej wymagające. Walka jednak odbywała się do ostatniego dzieła i końcowe wyniki były bardzo wyrównane.
Land Unter
Zagraliśmy na zakończenie pobytu w psychodeliczne świnie. Pewien czas musieliśmy sobie przypominać zasady, bo była tylko niemiecka instrukcja, a pojawiło się pytanie kto właściwie bierze karty świń. W końcu jednak udało się odświeżyć zasady. Rozgrywka okazała się zażarta i fajna, tak fajna, że żałowaliśmy, że dopiero na koniec wyjazdu rozpakowaliśmy Land Unter. Karcianka nadal trzyma wysoką klasę i się nie znudziła.
Notre Dame
Jest to dla mnie odkrycie ostatniego czasu i gra, która spokojnie może rywalizować w moim rankingu z takim tytułem jak choćby Thurn und Taxis. Wreszcie gra, która idealnie wpasowuje się w moje preferencje. Z jednej strony jest prosta, bardzo szybka, wybieranie karta akcji i ich zagrywanie to chwila-moment (zupełny brak paraliżu decyzyjnego), z drugiej strony mamy miejsce na dalekosiężne strategie, różne sposoby na zdobywanie punktów zwycięstwa, różne zagrania taktyczne. To co kocham w Eurograch.
Rozegrałem już około dziesięciu rozgrywek i zdania nie zmieniam, dla mnie absolutny hit. Pomimo, że w pewnym sensie można go zaliczyć do territorial control, nie należy on do tego gatunku w sposób stricte. Mało tu jest ścisłego zdobywania przewag w określonych miejscach tak jak w Mykerinosie czy El Grande, a przede wszystkim wszystko opiera się na inteligentnym zarządzaniu zasobami. Do tego rewelacyjna skalowalność, przynajmniej od dwóch do czterech graczy, w piątkę jeszcze nie miałem okazji zagrać. Warto dodać, że w trybie dwuosobowym mamy normalną, standardową rozgrywkę, bez żadnych sztucznych reguł, dodawania „dziadka” itp., co często ma miejsce w tego typu grach. Cieszy mnie to dodatkowo.
Wszystkim graczom, z którymi się bawiłem rozgrywka się podobała, a zasady pojęli w lot. Na Działkonie rozegraliśmy wiele gier i nigdy nie było żadnych skarg na grywalność. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. Jak zastanawiacie się nad kilkoma grami z ostatnich nowości jak Jenseits von Theben, Guatemala Cafe czy Notre Dame to brać przede wszystkim ten ostatni! :)
Pitchcar mini + Pitchcar mini expansion
Miał w środę pojawić się u mnie Browarion i zgarnąć egzemplarz Pitchcara który wspólnie kupiliśmy. Zgarnąć, aby chłopaki pograli sobie na Smolnej. Ale w końcu się nie pojawił, a ja trochę samolubnie zgarnąłem go ze sobą na działkę. Mam nadzieję, że współkupujący wybaczą mi to, ale strasznie chciałem pokazać Pitchcara bywalcom Działkonu. Wiedziałem, że będzie to sensacja. Skończyło się tak jak sądziłem – wielką euforią.
Pitchcar mini obok Hystericoacha, Tichu i Notre Dame był najważniejszą grą czterodniowego pobytu na działce. Tak się spodobał, że rozegraliśmy sobie lokalne mistrzostwa i przejechaliśmy około 10 tras. Zabawa była przednia, a najfajniejsze jest to, że gra nie za bardzo promuje doświadczenie i wszyscy, nawet debiutanci potrafią być równym rywalem. Stąd całe zawody były pełne niespodzianek, wzrostu i spadku formy, nieprzewidywalności do ostatniego metra trasy.
Głodni nowych wariantów rozgrywki testowaliśmy też kilka pomysłów. Najciekawszy okazał się tryb, który nazwaliśmy Destruction Derby. Jedziemy normalnie trzy okrążenia z następującymi dodatkowymi zasadami. Po pierwsze gracz ma zawsze prawo wywalić z trasy zawodnika znajdującego się przed nim. Jeżeli uda mu się to, a sam pozostanie na trasie to przeciwnik odpada z gry. Jeżeli razem wypadną z trasy to nic się nie dzieje i wracają na tor. Druga nowa reguła to kwestia, że przy każdym okrążeniu odpada ostatni zawodnik. Dostarcza to fajnych emocji i pod koniec okrążenia ci co są na końcu zaczynają szaleć i walczyć o przeżycie.
Wszystko powyższe wskazuje, że nie ma co czekać i trzeba kupić własny egzemplarz i zostawić go na działce. Ta gra się nie znudzi.
Salamanca
Niestety mam pecha do tej gry, ciągle gram z oso
bami nowymi, a pierwsza rozgrywka jest zawsze testowa i nie można poczuć wszystkich możliwości gier. Do tego Salamanca nie trafiła na podatny grunt, graczom specjalnie nie chciało się zapamiętać zasad, przez co cała partia polegała na moim podpowiadaniu co można zrobić, a co nie. Generalnie marna rozgrywka pomimo, że wiem, że gra jest bardzo interesująca i chciałbym ją jeszcze sprawdzić z uczestnikami, którzy ją już znają.
Santy Anno
Zagraliśmy pod koniec dnia, po dużej ilości piwa. Niewiele widziałem, myliłem się cały czas, wręcz miałem stan umysłowy podobny do skacowanych piratów, bohaterów gry, którzy szukają swojego okrętu rano. Siostra podobnie, nie mogła wiele zdziałać. Brat rozjechał nas niesamowicie zdobywając prawie w każdym ruchu po 5 punktów.
Tichu
Moja żona jest fanką tej karcianki, wręcz choruje na nią. To nie nowina. Od czasu gdy pokazaliśmy tę grę mojej siostrze epidemia się rozszerzyła i objęła również moją siostrę. Ja mogę zagrać, doceniam ją, choć też nie szaleje na jej punkcie, mój brat natomiast jej nie lubi, szczególnie po kilku partiach w przeszłości gdy dziewczyny dały nam mocno do wiwatu.
Tym razem dziewczyny tak zawracały nam głowę, że w końcu trzeba było zagrać. Początkowo partia wyglądała tradycyjnie i pierwsze dwa rozdania dość mocno przegraliśmy. Ale od tej pory rozpoczął się wielki marsz do zwycięstwa. Zaczęliśmy z bratem ostro brylować: Tichu, szybkie wyjście z kart, przejęcie lewy przez przeciwników, mój parner kontruje, oddaje mi ruch dzięki „pieskowi”, ja kończę i Tichu zrealizowane. I tak ciągle. Całą rozgrywkę po prostu zdominowaliśmy i ostatecznie wygraliśmy około 1000 do 200. Mieliśmy super humory, a dziewczyny wręcz grobowe.
Następnego dnia kobiety domagały się rewanżu po upokorzeniu z poprzedniego dnia. W końcu wieczorem usiedliśmy i zaczęła się bitwa, która przejdzie do historii mojego Tichu. Wszystko rozpoczęło się tradycyjnie nie po naszej myśli. Spadliśmy szybko poniżej zera, dziewczyny w każdym rozdaniu robiły dobrze ponad 100 punktów. W końcu był już wynik około 25 do 500 na naszą niekorzyść. Nasze przeciwniczki zaczęły sobie żartować z nas i nas niedoceniać. Wydawało im się, że to już koniec. Nic podobnego. Ruszyliśmy do kontrataku. Walczyliśmy jak lwy, zdobywaliśmy Tichu za Tichu. W końcu nadszedł finał: puntkacja 965 do 925, na naszą korzyść. Decydujące rozdanie. Dziewczyny grają Tichu, nasza piękna obrona, rozbicie i decydujący cios. Wygraliśmy. Było to najlepsze, najbardziej zażarte Tichu w jakie grałem, trwało około 2 godzin, jeżeli nie więcej. Po prostu masakra i wielka satysfakcja.
Przy okazji warto dodać, że brat chyba podpisał pakt z diabłem, bo w dwóch rozdaniach zrobił następujący numer. Zawistował z karty z Jedynką i zażądał 6, tym samym rozbijając karetę szóstek przeciwnikowi, czyli bombę. Przy następnym rozdaniu znowu zawistował i zażądał 7, tym razem rozbijając moją bombę. Śmiechu było co nie miara. Nie jestem pewien czy jest to zgodne z zasadami (że można rozbijać bombę żądaniem), ale wydaję mi się, że tak i już tak graliśmy. Czekam na potwierdzenie doświadczonych graczy.
Wings of War
Mój brat jest słynnym pilotem klanowym z gry komputerowej Battlefield 1942 stąd chciałem, żeby poznał Wings of War. Rozegraliśmy małą partyjkę dwóch równych pod względem możliwości samolotów, wszystko z podstawowymi regułami, bez żadnych dodatków. Polataliśmy, pobawiliśmy się, było parę strzałów z obu stron, w końcu wyleciałem za planszę i tyle było z dogfightu :)
Niestety nie wszystko dało się zrealizować zgodnie z planem. Bardzo chciałem zagrać w przywiezioną Sienę. Pomęczyłem się z dość długą i szczegółową instrukcją, ale w końcu nie udało nam się zagrać. Ale co się nie odwlecze to nie uciecze. Druga porażka to Thurn und Taxis – Glanz und Gloria. Rozłożyłem całą grę, mieliśmy zagrać, po czym zauważyłem, że nie wziąłem domków z podstawki. W drugim numerze ŚGP napisałem, że mi specjalnie nie zależy czy dodatek zawiera domki czy nie, cofam to! Co za baran wymyślił, żeby nie dodawać domków do rozszerzenia! :)
[Tichu] Można rozbić bombę żądaniem, ale można też na to żądanie ową bombę zagrać. Grasz jedynkę i chcesz szóstki a na to leci bomba szóstek. To oczywiście jest suboptymalne wykorzystanie bomby, ale lepsze takie niż żadne.