Otóż przeprowadziłem się. I choć przeprowadzki zasadniczo to zdecydowanie paskudny okres w życiu człowieka, to trzeba jednak pamiętać, że gdy wreszcie się kończą, następuje coś, co tradycja nazwała “parapetówą”, czyli czas zabawy i zapraszania znajomych do nowego gniazdka. Przeprowadzkę mam za sobą, a parapetówa odbyła się w piątek. Jest to dobra okazja, by zaprezentować czytelnikom Games Fanatic subiektywny przegląd gier na 7 graczy. Siedmiu, bo tylu właśnie nas było.
Władcy smoków
Nim jednak doszczętnie wypełniliśmy pokój i przystąpiliśmy do gry w składzie siedmioosobowym, przyszło nam czekać na Borsa i Jolę. Czekaliśmy na nich grając we Władców smoków, moją małą grę, w którą według wszelkich znaków na niebie i ziemi będziecie mogli i wy niebawem pograć.
Władcy smoków to prosta gra karciana, która została zaprojektowana dla dwóch graczy, a którą z sukcesem testowaliśmy w piątek w rozgrywce czteroosobowej. Każdy z graczy wystawia do walki smoki, wpierw w tajemnicy decydując którego ze smoków wypuści do boju, a potem, również w tajemnicy, przydzielając mu rozkazy na daną bitwę. Całość jest prosta, szybka i dostarcza sporo zabawy, działa bardzo fajnie na dwóch graczy i równie dobrze przy trzech i czterech graczach.
Losowanie
W końcu jednak Bors i Jola dotarli i tym samym było nas siedem osób. Ściągnąłem z półki dziewięć gier, w które można grać w takim gronie, ze smutkiem rezygnując z kilku innych (Santy Anno, Cytadela, Der Konig der Diebe, Jenga…) i ustawiając je na stoliku w ładnym stosiku. Do tych dziewięciu pozycji dodaliśmy Wygibajtusa, który był parapetowym prezentem. Wzięliśmy do ręki kość dziesięciościenną i siup – poddaliśmy się losowi…
HysteriCoach
Gra opisywana już przez Pancha na łamach bloga, gra, którą recenzuję na potrzeby #3 numeru Świata Gier Planszowych, gra szalona, głośna, idealna na parapetówy, choć moim zdaniem… Ujmę to tak – nie brak jej wad. Jestem dopiero po kilku rozgrywkach, biorę teraz HysteriCoacha na wakacje, na urlop, będę męczył go do upadłego i wtedy będę gotów do ewentualnej krytyki, obawiam się jednak, że trochę jej będzie.
Moja drużyna, genialnie dowodzona przez Multideja oczywiście wygrała i to wygrała za sprawą dwóch elementów. Po pierwsze – jak przystało na gracza z inwencją – udało mi się wymyślić rolę zawodnika sabotażysty, i przez całą rozgrywkę, w każdej wolnej nanosekundzie machałem łapami przed twarzą wrogiego trenera wprowadzając go w totalną konfuzję. Po drugie zaś, biedny wrogi trener okazał się być trenerem polskiej szkoły, słynnej, ale nienajlepszej. Po każdym dosłownie strzelonym przez nas golu dało się słyszeć narzekania przeciwników: “Bors, do cholery, jak krzyczysz nazwisko zawodnika, to mów co dalej. A ty drzesz się w kółko jak głupi vanderwande, wanderwande!”
Pojechaliśmy ich 3:0 i tyle.
Jungle Speed
Klasyk wieloosobowy i imprezowy. Rzuciliśmy kości i padło właśnie na niego, na skromnie usytuowany na stercie pudeł żółty woreczek. Zatarliśmy ręce, to znaczy głównie ja i Multidej, wietrząc szansę na zwycięstwo. Uśmiechnęły nam się buźki i ruszamy!
Wygrał Mirek. Nie powiem, byłem w szoku. Oczywiście na swoją obronę mogę dodać, że lekceważąc przeciwników ostentacyjnie obżerałem się ciastkami podczas gry, że popijałem colę, że robiłem wszystko co w mej mocy, by pokazać im na jakim ludzie ich pokonam. Gorzej, że ich nie pokonałem…
Zagraliśmy drugi raz, drugi raz wygrał Mirek. Szkoda gadać.
Pitchcar
Gry, w które zagraliśmy były odkładane na bok, tak więc nasza dziesięciogrowa sterta zmieniła się w stertę ośmiogrową. Wzięliśmy więc kość ośmiościenną, bo w domu gracza RPG nie ma najmniejszych problemów z takimi sprawami i wykonaliśmy rzut. Rzut był szczególnie szczęśliwy, bo padło na Pitchcar, w którą to grę jestem wprost zajebisty.
Multi tradycyjnie ustawił tor i ruszyliśmy z kwalifikacjami. Nie zająłem w nich pole position, ale mój tępy umysł nie zakumał, że może to wietrzyć jakieś problemy na torze. W końcu jestem przecież zajebisty.
Po pierwszym okrążeniu nie byłem pierwszy, po drugim nie byłem pierwszy i po trzecim, final lap też nie byłem pierwszy.
Swoją drogą, Pitchcar wzbudza dość silne emocje ale zarówno pozytywne jak i negatywne, choć jest duża grupa ludzi, którym się bardzo podoba, jest też spora ekipa, która nie lubi w Pitchcar grać. Na parapetówie graliśmy właśnie w takim mieszanym gronie, kilku fanatyków i kilku “niezwolenników” Pitchcara, wyścig więc był troszkę mniej emocjonujący niż zazwyczaj, dość szybko stawka rozbiła się na 3 bolidy prowadzące oraz 4 goniące, wyraźnie słabsze.
Spośród więc trzech pierwszych parapetowych gier z czystym sumieniem mogę polecić tylko Jungle Speeda, bo HysteriCoach ma moim zdaniem kilka wyraźnych wad, a Pitchcar z kolei ma dość biegunowy odbiór, fanów i antyfanów. Jungle Speed lubią wszyscy…
Set
Następnie kostka wskazała nam, że powinniśmy zagrać w Seta. Set to gra, którą kupę czasu temu pokazał mi Bazik, a w której to grze totalnie zakochała się moja Merry. Set jest zresztą jedyną grą w mojej kolekcji, która należy do Merry, która jest jej grą, jej ukochaną grą i w ogóle jakiś szał.
Kiedy padło więc na Seta, nie pozostało mi ogłosić wszystkim, że Merry pożre nas razem z przystawkami, a potem przeprowadzić to na żywo. I faktycznie. Merry zebrała osiem setów, ja sześć, pozostałe osoby po plus minus dwa sety. Rzeź niewiniątek.
Będę o tym pisał w jednym z najbliższych ŚGP, tu tylko zasygnalizuję problem – gry na spostrzegawczość mają potężną wadę: ich właściciel jest w nie dziesięć razy lepszy od przygodnie zaproszonych uczestników zabawy. Merry, która grała w Seta już pewnie ze sto razy po prostu nie dała szans nikomu przy stole. Nie dlatego, że jest genialnym graczem. Dlatego, że practice makes perfect. Tak samo jak ja nie daję większych szans ludziom w Bongo, tak jak Widłaknnie daje nikomu szans w Jungle Speed, tak, jak można się wyćwiczyć w Santy Anno czy Flix Mix. Uwielbiam gry na spostrzegawczość i zarazem trudno mi czerpać z nich prawdziwą frajdę, bo zawsze jak kogoś zaproszę do gry, to go pokonam, bo mam to przećwiczone, bo to moja gra i grałem w nią wiele, wiele razy.
Dlatego właśnie rozgrywka Seta pozostawiła pewien niesmak, zresztą spodziewany – Merry wzięła i nas rozjechała i w zasadzie nie było nawet sensu grać. Była od nas zdecydowanie lepsza.
Wygibajtus
No i wtedy stał się hardcore, bo kostka wskazała Wygibajtusa, czyli polską, idę o zakład, że piracką, wersję gry Twister. Mata z kolorami, wskaźnik do losowania, która noga, która ręka na którym kolorze i wio, można zacząć robić sobie krzywdę. Co prawda gdzieś tam, zaraz po rzucie padły nieśmiałe słowa: “E, Ignacy, ale wiesz, my to wam kupiliśmy dla waszych dzieci”, ale cóż, życie to nie bajka i ten tego. Otwarłem pudełko, rozłożyłem matę i gramy. Gra według instrukcji przewidziana jest dla 4 dzieci, nas było sześciu dorosłych (Merry z wiadomych przyczyn odpuściła rozgrywkę), nie dziwota więc, że strasznie było już po chwili. Z pierwszej partii odpadłem szybciutko, zresztą generalnie poodpadali wszyscy szybko – widać, byliśmy nie rozciągnięci. Postanowiliśmy rozegrać drugą partię, tym razem drużynowo. Ja, niestety, ponownie odpadłem bardzo szybko, ale Multidej dzielnie bronił naszego honoru i ostatecznie pokonał przeciwników.
Twister jest grą dla dzieci, stare konie jak my są jednak d
iablo nieruchawe i trzeba przyznać, że spełnianie kolejnych zadań i przestawianie nóg i rąk na planszy szło nam ciężko.
Cash & Guns
Kość w dłoń i rzucamy… Cash & Guns. Kolejna obowiązkowa pozycja na każdej imprezie i tu, podobnie jak z Jungle Speedem jest to tytuł, który wypala zawsze. Zagraliśmy dwukrotnie, raz ja pauzowałem (gra jest na 6 osób, a nas było siedem), raz pauzował Mirek. Oczywiście, po rozegraniu stu partii C&G zaczyna nieco nużyć (kurczę, jak ten czas leci, kupiłem go przecież na targach Essen w październiku 2005 roku!), ale nadal zapewnia kawał prostej, wesołej zabawy. Graliśmy opcję z tajnym gliniarzem, były więc oskarżenia, pomówienia, w pierwszej partii gliniarz nas przechytrzył i wygrał, za drugim razem został odstrzelony. W tym roku w Essen ukażą się aż dwa dodatki do tej gry, o pierwszym pisał już Ujek na swoim blogu, będzie to C&G Live, czyli taka wersja do rozgrywania na plaży w gronie dwudziesto osobowym, drugi zaś – który na pewno sobie kupię – to C&G Yakuza, w której pojawiają się nowe bronie (gąbkowe shurikeny!), nowe reguły, postacie, to wszystko co wnoszą dodatki i sprawiają, że z nową energią chce się człowiekowi zasiąść do starej, dobrej, lubianej gry.
Było więc w piątek fajnie, a gdy w październiku kupię dodatek będzie zapewne jeszcze fajniej. A C&G wam serdecznie polecam, obok Jungle Speeda to murowany strzał w dziesiątkę na każdej imprezie.
O Zoole Mio
Po dwóch partiach Cash & Guns zrobiło się już późno i Bors z Jolą oznajmili, że muszą już spadać. Została nas piątka do gry, więc uznaliśmy, że zagramy w coś bardziej na myślenie, a że akurat Ola postanowiła oddać mi moje O Zoole Mio, padło właśnie na tą grę.
Co o niej?
Jest to gra aukcyjna. Nie cierpię takich gier.
Jest to gra, gdzie kupuje się klocki i wystawia, jak w Carcassonne czy coś. Nie cierpię takich gier.
Jest to gra, w której liczy się, kto ma ile gwiazdek i w ten sposób zdobywa się przewagi, zdobywa ludków i zdobywa punkty. Żmudne.
No i jest szybka. To akurat plus.
Partię wygrała Merry, która nie słuchała reguł, bo akurat poszła myć naczynia, i której to gra od początku się nie podobała. Typowe, prawda? Słynne kobiece granie na intuicję.
A mówiąc poważnie, dawno temu czytałem bardzo pozytywną recenzję tej planszówki na serwisie gry-planszowe.pl i dlatego ją kupiłem. Cóż, nie podeszła mi ta gra, i nie sądzę, by podeszła też dzieciakom, bo w zasadzie opiera się na nieciekawym kupowaniu klocków i ich ustawianiu, a potem liczeniu punktów. Nie dzieje się tu nic dynamicznego, nie ma ruchu pionków, nie ma rzutów kośćmi, nie ma nic, co przykułoby uwagę dzieciaka.
O Zoole Mio mam w moich “For Trade”, więc jeśli ktoś chce kupić – zapraszam.
Verflixxt
Oczka nam się już kleiły, mieliśmy za sobą wiele, wiele partii. Przyszedł czas na zakończenie. A na zakończenie, zawsze, zawsze, zawsze na stole wędruje mój ukochany Verflixxt! Idealny na koniec wieczoru z grami, prosty, ciekawy, szybki…
Podsumowanie
Ostatecznie zagraliśmy w dziewięć różnych gier, graliśmy od 18tej do 1 w nocy, było wesoło, tłoczno, najedliśmy się, nagrali i cóż, za jakiś czas trzeba będzie spotkanie powtórzyć. Co prawda nigdzie się nie mam zamiaru przeprowadzać, ale druga parapetówa to na pewno dobry pomysł. Spośród gier, które graliśmy najlepiej moim zdaniem mimo wszystko sprawdził się stary dobry Jungle Speed, więc kończąc mało odkrywczo powiem wam: bierzcie ten niepozorny woreczek wszędzie. Przyda się na każdej imprezie.
Moim zdaniem troche przeceniasz Jungle Speed. Ta gra rowniez ma dosc biegunowe opinie i np. ja mam jej serdecznie dosc. Jest fajna, jak sie mooocno popije, inaczej nic w niej ciekawego nie ma – od takie tam klepanie.
A Cash & Guns nie jest na 7 osob, wiec troche oszukales, skoro umiesciles je w stosie ;-).
Za to mamy podobna opinie co do Zooloretto. Mi tez sie wydaje dosc nijaka.
W hystericoachu przeszkadzanie wrogiemu trenerowi w ten sposob to chyba przewinienie? No i troche mnie martwi fakt wad, musze w koncu to przetestowac.
Z Jungle jako zbierajacym rozne opinie zgadzam się z Don Simonem – u mnie jest pewna grupa osob, ktora programowo nie trawi tej gry, i to pomimo dodatku.
Mnie tez nabrala ta sama recenzja O Zoo le Mio, gra jest mocno nieszczegolna niestety.. Natomiast to inna gra niz Zooloretto (ktore mi sie z reszta podoba:)
Wiesz, Don Simon, nie słyszałem jeszcze o żadnej party game, która ci się podobała, więc to, że dla ciebie JS to takie klepanie, to akurat nie jest opętańczo zaskakująca opinia :D
Kwiatosz – asz racje, zupelnie pomylilem obie gry ;-). Zoloretto jet mocno srednie i wg mnie nijakie. Nagroda Spiel des Jahres coraz bardziej staje sie dla mnie obojetna. A o Zoo le Mio nie gralem.
Trzewik – Pitchcar bardzo lubie ;-). Masz racje co do mojej ogolnej opinii o grach imprezowych – szybko mnie nudza i musze miec dluuugie przerwy miedzy rozgrywkami. Ale to nie zmienia faktu, ze skoro Pitchcar opisujesz jako gre o bardzo odmiennych opiniach to samo powinienes napisac o JS.
Eee tam parapetówa. Ja nie mam w mieszkaniu ani łóżka, ani stołu, jedno krzesło i też graliśmy. To było wspaniałe GRANIE NA DYWANIE!!!
Oj tam…Dobre towarzystwo, dobre jedzenie i picie i wcale nie potrzeba planszówek ;)