Trudno powiedzieć czy Planszówkon zmienia swój image czy po prostu są wakacje, ludzie powyjeżdżali i ma miejsce sezon ogórkowy. Szósta edycja bowiem zmieniła dość poważnie swoje oblicze. Jeżeli cofnie się wspomnieniami do pierwszych Planszówkonów to ludzie walili na nie drzwiami i oknami, przyjeżdżali goście z poza Warszawy, pojawiało się wiele nowych twarzy, autorzy i sklepy promowali swoje tytuły, generalnie była to dość spora impreza jak na warunki spotykania się w takim miejscu jak Paradox Cafe. Teraz przewinęło się znacznie mniej osób, około trzydziestu planszówkowców w sobotę, z dwudziestu w niedzielę. Drugie tyle, jeżeli nie więcej, było fanów gier fabularnych i karcianek kolekcjonerskich, który grali w swoje gry, toczyli zawody w kalambury albo prowadzili LARPa.
Czy mniejsza niż zwykle frekwencja jest zła? Mnie osobiście nie przeszkadzała. Darzę Planszówkony dużą sympatią, zawsze obecne jest liczne grono moich znajomych i przez wiele godzin bawimy się przy niezliczonych tytułach. Tak było i tym razem. Spędziłem na szóstej edycji kilkanaście godzin, rozegrałem 16 rozgrywek w 12 różnych gier, czyli w żaden sposób nie można uznać tego za czas stracony.
Trochę słów poniżej o tym, przy czym się bawiłem:
Alaska
Alaska to tytuł, który niedługo będzie obchodził trzydziestolecie. Gra powstała w 1979 roku i była swego czasu nominowana do Spiel des Jahres. Takie perełki może przynieść tylko Michał i robił to już na kilku Planszówkonach, ale mnie osobiście do tej pory rozgrywka w ten tytuł omijała. Zresztą patrząc na dość staroświeckie wykonanie gry z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – muszę się przyznać – nie pałałem szczególną ochotą, żeby ten tytuł poznać. Jak się okazało był to wielki błąd.
Alaska mnie po prostu oczarowała i była dla mnie odkryciem całego Planszówkonu. Wierzyć się nie chce, że ten tytuł ma trzydzieści lat, a potrafi być tak wciągający i świeży. Mechanika jest na tyle ciekawa i uniwersalna, że gdyby tylko odświeżyć jej wygląd to mało kto by poznał, że to nie jest gra z roku 2007. Michał zresztą wspominał, że namawia pewne wydawnictwo do stworzenia remake’u. Niech się śpieszą, bo czuję, że lada moment ktoś się na Zachodzie na to połaszczy i wyda, a wtedy ewentualne koszty licencyjne mogą wzrosnąć.
W Alasce każdy z graczy kontroluje firmę, której celem jest dostarczenie do swojej bazy cennych surowców. Bazy uczestników znajdują się w rogach planszy, a wyspa z wartościowymi zasobami na środku. Wyspa otoczona jest przez spore obszary wodne. Wygrywa osoba, która na koniec gry przewiezie do bazy jak najwięcej zasobów.
Cała rozgrywka dzieli się na dwa etapy: zimę i wiosnę. W zimie będziemy wyciągać karty, na których narysowane są kry o różnym kształcie i wielkości: pojedyncze, podwójne albo potrójne. Wylosowane tafle lodu będziemy umieszczać na wodzie tak, aby tworzyć połączenia między bazami a wyspą. Jako, że przebycie każdej kry zajmuje jeden punkt ruchu, sobie będziemy budować duże i długie tafle lodu, a przeciwnikom jak najmniejsze, aby jak najwięcej punktów zajęło im dojechanie do wyspy po zasób.
Do przewożenia zasobów służą nam pionki w kształcie gąsienicowych ciężarówek, które mogą w danym momencie posiadać maksymalnie jedną kostkę surowców. W każdej turze wyciągamy też kartę z wydarzeniami lub akcjami. Wydarzenia mogą być szczęśliwe jak znalezienie kontenera z surowcem na polu, na którym stoimy, pechowe jak odmrożenie, które przenosi nasz pojazd do bazy i uniwersalne jak przestawianie niedźwiedzia polarnego, który blokuje pole, na którym stoi. Do kart akcji należy kradzież innym graczom surowców, obrona przed kradzieżą czyli zamieć i śmigłowiec, który pozwala teleportować się po planszy.
Po zimie nadchodzi oczywiście wiosna i od tej pory zdejmujemy poszczególne kry. Teraz gracze będą wzajemnie psuć sobie ścieżki do bazy, no chyba, że zabezpieczyli się przed tym rozstawianiem zasobów na tafli lodu, wtedy nie tak łatwo dokonać destrukcji. Cały mechanizm najpierw zamarzania akwenu morskiego wokół wyspy, a później efekt topnienia nie tylko jest świetnie funkcjonującym elementem gry, ale też niesamowicie przemawia do mojej wyobraźni i czuję, że temat Alaski nie jest wzięty z księżyca.
Generalnie rozgrywka jest niezwykle wciągająca. Jest sporo interakcji: gracze psują sobie nawzajem trasy, kradną surowce i blokują przejścia niedźwiedziem polarnym. Jest sporo decyzji do podjęcia, ale takich natychmiastowych, które potrzebują góra dziesięciu sekund na zastanowienie się. Do tego wszystkiego rozgrywka wymaga od nas perspektywicznego myślenia, bo już w zimie warto zastanowić się jak zabezpieczyć się przed topnieniem lodu na wiosnę.
Graliśmy w składzie Michał, Valmont, Daniel i ja. W pierwszych turach rozgrywki tylko Michałowi udało się zbudować drogę szybkiego ruchu pomiędzy jego bazą a wyspą. Dzięki czemu mógł przewozić towary z wyspy do bazy w ciągu jednej tury (reszcie graczy transport zajmował więcej czasu). Ja na początku zignorowałem dostarczanie surowców do bazy, a rozstawiałem je na własnych krach, aby mieć jak najwięcej bezpiecznych ścieżek gdy nadejdzie wiosna. Valmont dzięki szybkim manewrom, kradzieżom i korzystaniu ze śmigłowca wysforował się na pierwsze miejsce i miał najwięcej dostarczonych zasobów. To jednak odbiło się na nim negatywnie, bo reszta graczy od tej pory jak miała coś popsuć komuś to wybierała jego. Gdy nadeszła wiosna okazało się, że moje strategia była całkiem sensowna. Valmonta, a później Daniela lodowe autostrady szybko utonęły, a pozostała tylko moja szeroka i wąska Michała. W pewnym momencie z mojej korzystali i Daniel i Valmont, robiąc przy okazji spore objazdy. Ostatecznie, gdy już nie było dróg łączących kontynent z wyspą policzyliśmy towary i zwycięzcami ex equo okazali się ja i Valmont. Mieliśmy po 11 surowców.
Znakomita gra i wierzyć się nie chce, że powstała blisko trzydzieści lat temu.
Bison: Thunder on the Prairie
Na Planszówkonach i Mazurconach często nadrabia się tytuły, w które mogłeś wcześniej zagrać, no, ale z różnych powodów to nie wyszło. Tak było w moim przypadku z Bisonem, który przewijał się na warszawskich spotkaniach wielokrotnie, ale nie znalazłem czasu, aby się z nim zapoznać. Teraz wreszcie była ku temu okazja.
W grze uczestnicy przewodzą swoim indiańskim plemionom w walce o strategiczne zasoby: bizony, pstrągi i indyki. Plansza budowana jest na wzór Carcassonne z płytek, choć ich kształt jest dość niecodzienny, co sprawia pewne trudności w dopasowywaniu elementów. Mechanika opiera się na zdobywaniu przewag w połączonych ze sobą terenach: rzekach, preriach lub górach. Ci, którzy będą mieli najwięcej swoich Indian w danych obszarach zgarną najwięcej surowców.
Z jednej strony – nie będę kręcił – trochę się wynudziłem przy rozgrywce. Nie czułem siły moich decyzji, nie widziałem ich dalekosiężnego efektu. Czynności przeciwników mogą tak drastycznie zmienić konfiguracje na planszy, że nie ma za bardzo miejsca na perspektywiczne myślenie. Co gorsza byłem pewny swojej porażki grając zupełnie po omacku, a tu na koniec się okazało, że prawie wygrałem (byłem pierwszy ex equo z Valmontem, ale przegrałem przy rozstrzyganiu remisów). Co oznacza, że nie tylko ja, ale prawie wszyscy gracze nie przewidzieli siły swoich decyzji i ich konsekwencji.
Z drugiej strony – nie będę kręcił – mechanika jest bardzo dojrzała i interesująca. Gracze po pierwsze zmuszeni są do równomiernego i rozsądnego zarządzania zasobami bizonów, pstrągów i indyków. Po drugie mają dużo możliwości: mogą poru
szać Indian po planszy, zwoływać ich w dane miejsce, stawiać kanu i tipi do zdobywania przewag, wreszcie zręcznie rozstawiać kafelek z nowym elementem planszy.
Bison: Thunder on the Prairie nie rzucił na kolana, ale jest ciekawy, muszę na pewno powtórzyć rozgrywkę, aby uzyskać o grze opinię pozbawioną wątpliwości.
Blokus
Blokus we wrześniu powinien pojawić się na polskim rynku także trzeba było sprawdzić z czym mamy do czynienia. Korzystając z uprzejmości Michała, który przyniósł egzemplarz usiedliśmy do niego w czwórkę: Valmont, ja, Daniel i Michał, po czym oddaliśmy się radości grania.
Blokus to gra logiczna, w której wystawiamy na planszy klocki w kształcie podobnym do klocków znanych z Tetrisa. Zasada jest tylko jedna, każdy położony klocek musi sąsiadować rogami z innym (lub innymi) naszymi klockami. Zabronione jest sąsiadowanie ściankami. Cel wystawić jak najwięcej swoich klocków i mieć tym samym jak najmniej niewystawionych. I to wszystko.
Jak nazwa wskazuje, gra generalnie sprowadza się do blokowania klocków przeciwnika jednocześnie wystawiając swoje. W tym celu wykorzystujemy pozostawione luki, przeciskamy się wąskimi przejściami między klockami innych graczy, wszystko, aby przebić się jak najbardziej na stronę przeciwnika, zająć mu jak najwięcej jego wolnych pól, a swoje pola ochronić na późniejsze zajmowanie.
Ogólnie byłem ostatni w obu rozgrywkach, ale i tak mi się podobało. Szybka, fajna gra logiczna. Prawdopodobnie nie będzie tania, około 120 złotych, ale jest na tyle sympatyczna, że pomyślę o jej kupnie.
For Sale
For Sale spełnił swoje zadanie znakomicie. Potrzeba było czegoś na 6 osób, z bardzo krótkim czasem rozgrywki. Łącząc dość sensowne kupowanie nieruchomości z bardzo szczęśliwym dla mnie rozstawieniem czeków osiągnąłem zwycięstwo z dużą przewagą nad pozostałymi uczestnikami. Ale i tak wszyscy bawili się dobrze jak na tak prostą i szybką grę.
Graverobbers
Niezbyt skomplikowana karcianka utrzymana w dość kontrowersyjnym klimacie. Rzecz dzieje się na cmentarzu, na którym wyróżnionych jest siedem grobów. Gracze otrzymują w tajemnicy karty misji, które sprowadzają się, albo do sprofanowania danego grobu albo jego ochrony przed przestępczym procederem. Wszystko odbywa się przez zagrywanie kart hien cmentarnych albo detektywów, przy czym karty ustawia się rzędami przy danym grobie i z zasadą, że jedna karta jest odkryta, a druga zakryta. Gdy w rzędzie będzie siedem kart sprawdza się co uzbierało więcej punktów, profanowanie czy ochranianie. Do tego dochodzi kilka dodatkowych reguł związanych z policjantami i oskarżaniem graczy.
Szybka, bezbolesna rozgrywka, choć trochę bez wyrazu. Wydaje mi się, że za dużo zależy od kart misji jakie otrzymujemy na początku gry. Jeżeli dany gracz dostanie karty sprzeczne z kartami dwóch innych przeciwników to może zapomnieć o ich wypełnieniu. Za każdą swoją kartę, którą zagra na danym grobie będzie otrzymywał dwukrotnie silniejszą kontrę ze strony przeciwników. Taka gra na ocenę „może być”.
Hey! That’s My Fish!
Przyniosłem jako tytuł rozgrzewający i właśnie jako taki się spełnił. W sobotę gdy jeszcze nie było nas wielu, a tylko skromna czwórka, rozpoczęliśmy planszówkowanie właśnie od pingwinów i zdobywania ryb. W czasie rozgrywki udało mi się wtrynić na dość obfity w ryby obszar i odciąć od konkurencji, co zdecydowało o zwycięstwie.
HysteriCoach
No wreszcie było miejsce gdzie można było przynieść Hystericoacha. Otwarte patio przed Paradoxem świetnie się nadaję do rozegrania tej głośnej – przede wszystkim pod względem decybeli – gry. Tutaj nikomu nie przeszkadzało wykrzykiwanych przez nas nazwisk piłkarzy brzmiących często jak obcojęzyczne wulgaryzmy. Graliśmy kilkukrotnie, w różnych konfiguracjach graczy, w sobotę w sześć osób, w niedzielę w osiem, mam nadzieję, że na Mazurconie zrobimy rekord w liczbie zaangażowanych jednocześnie uczestników :)
Gra jako party-game sprawdziła się znakomicie, choć po kilku rozgrywkach trzeba od niej odpocząć bo jest męcząca i dla trenerów (dla tych przede wszystkim), jak i dla piłkarzy. Szkoda tylko, że miałem zbyt dużą ochotę na pogranie w nią i nie nagrałem filmowej relacji. A jest co obserwować.
Mr. Jack
Gra na rozpoczęcie niedzielnego planszówkowania. Byłem tylko ja i Saise to stwierdziłem, że to dobry moment, aby pobawić się w ucieczkę Kuby Rozpruwacza i pościg Detektywa. Jako, że Saise grał pierwszy raz dostał w swe ręce stróża prawa, który jest łatwiejszy, a ja wziąłem na barki dbanie o los czarnego charakteru.
Połowa rozgrywki przebiegała po mojej myśli i zbiór niewinnych postaci nie był zbyt pokaźny. Niestety w drugiej połowie ucieczka została mocno utrudniona przez zamknięte wyjście. Pozostało mi tylko walczyć na czas i wytrzymanie 8 tur gry, oddalając się Watsonem (czyli Kubą Rozpruwaczem) od innych postaci na jak najdalszą odległość, a z Miss Stealthy robiąc sobie wabik i element blefowania. Niestety podczas ostatniej tury zrobiłem błąd, został tylko jeden podejrzany i Saise łatwo go wskazał.
Fajnie się grało, choć napadały mnie czasami paraliże decyzyjne. Co niestety przedłużało trochę rozgrywkę.
Notre Dame
Moja ukochana gra ostatnich miesięcy, choć wśród znajomych budzi dwojakie opinie, u jednych pozytywne uczucia, u drugich niezbyt pochlebne. Stąd gram w nią w towarzystwie kumpli, którzy ją doceniają. Tym razem grali w nią doświadczeni gracze jak ja i Valmont i debiutanci jak Daniel i Saise. Sądziłem, że szybko uporamy się z nowicjuszami i odbędzie się walka o zwycięstwo między mną a Valmontem.
O dziwo było zupełnie odwrotnie. Pomimo dobrego początku obaj z Valmontem w późniejszym etapie coraz częściej mieliśmy problemy z inwazją szczurów i stratami w cennych punktach zwycięstwa i kostkach. Wprost przeciwnie Saise, który z biegiem gry zaczął coraz bardziej się rozkręcać, a jego budynki zaczęły generować mnóstwo punktów. Ostatecznie wygrał dość zdecydowanie. Może i dobrze, teraz uważa, że gra jest świetna, na co Notre Dame jak najbardziej zasługuje :)
Santy Anno
Raz zagraliśmy bodajże w pięć osób i raz w maksymalną liczbę czyli osiem. Valmont obie rozgrywki wygrał, mimo, że byłem prawie zawsze pierwszy w przybywaniu na docelowy okręt. Niestety w obu partiach zrobiłem po jednym błędzie i musiałem się ostatecznie cieszyć z drugiego miejsca. Większość osób grało po raz pierwszy, tak więc nie mieli większych szans na zwycięstwo, ale za to było śmiesznie jak się mylili i zapominali znaczenia kart. Gra nadal wciągająca i wyróżniająca się z pośród party-game, tylko te weryfikowanie czy gracz się nie pomylił jest denerwujące i czasochłonne.
Taluva
Raz dałem się namówić, aby sobie odświeżyć tytuł po dłuższej przerwie. Zagraliśmy z Saise i Valmontem. Każdy pod koniec rozgrywki był bliski zwycięstwa, ale niestety w moim przypadku skończyły się domki i przegrałem. Valmont powiedział, że jest w niej duży kingmaking, bo rozwalając mu jego osiedle wybuchem wulkanu pod koniec gry jednocześnie wybrałem na zwycięzcę Saise. Sprawa dyskusyjna.
Venedig
Jeszcze większe emocje i burzliwą dyskusję wywołała sprawa kingmakingu w Venedig. Saise i Forever byli zdania, że zdecydowanie jest, ja, Valmont i Browarion, że niekoniecznie. Była bowiem sytuacja, że w ostatnim ruchu Sztefan, nie mający szansy na zwycięstwo decydował kto może zostać potencjalnym zwycięzcą. Problem w ty
m, że konsekwencje decyzji wcale nie była w pełni widoczne. Generalnie Sztefan miał do wyboru zdobyć jeden punkt dla siebie – wtedy wygrałby na pewno Saise, albo zdobyć dla siebie trzy punkty, wtedy zwycięstwu Sasie mogłem zagrozić ja (jeszcze nie wygrywałem, ale istniała szansa, wszystko zależało od ilości zakrytych żetonów ze złotem na koniec gry). Sztefan wybrał najbardziej neutralną w tym momencie możliwość, czyli zdobył dla siebie jak najwięcej punktów – trzy. Moim zdaniem czystym kingmakingiem i niezrozumiałym dla mnie premiowaniem Sasie byłoby gdy Sztefan specjalnie wziął mniej punktów, tylko po to, żeby dotychczasowy lider na pewno wygrał. Po ostatecznym podliczeniu wyszło, że prawie nie wydając przez całą grę punktów złota uzbierałem ich tyle, że o jedno pole przeskoczyłem Saise. I wtedy wybuchła wspomniana burzliwa polemika na temat kingmakingu w Venedigu. Jak mówię – z mojego punktu widzenia bzdurna (mówię zupełnie poważnie, abstrahując od tego czy dała mi ostatecznie zwycięstwo czy nie)
Co by nie mówić dla mnie dobra pozycja i cały czas nie czuję się nią zmęczony.
To tyle jeżeli chodzi o rozegrane gry i przebogate w rozrywkę spędzenie weekendu. Jak zwykle próbuję zrobić listę tego co było grane na Planszówkonie, a was proszę o pomoc w podawaniu tytułów.
Liczba tytułów: 42
Abalone
Alaska
Atomuuuówki
Battleline
Bison: Thunder on the Prairie
Blokus
Caylus Magna Carta
Cluedo
Cytadela
Dracula
For Sale
Glik
Graverobbers
Hazienda
Hey! That’s My Fish
HysteriCoach
Inwigilacja
Jungle Speed
Król Artur
Machina 2
Maelstorm
Mall of Horror
Mastermind
Monopoly
Mr. Jack
Neuroshima Hex
Notre Dame
Osadnicy z Catanu
Pola Naftowe
Railroad Tycoon
Salamanca
Samurai
Santy Anno
Space Dealer
Spadamy
Struggle of Empires
Taluva
Eufrat i Tygrys
Venedig
Weinhandler
Wilki i Owce
Wsiąść do Pociągu – Europa
Na koniec mały filmik, ale niespecjalnie wyszedł. Jednak lepszy rydz niż nic…
Sam grałem jeszcze w Osadników. Widziałem, że było grane: Hazienda, Cytadela i Jungle Speed.
A nasza grupa (Aga, Daga, Maja, Rob i ja) rozrywała się Królem Arturem, Weinhaendlerem (co widać na filmie) i Battleline.
Nagrodę za rolę drugoplanową w filmie otrzymuje radiowóz na sygnale w tle kalamburów :)
Bylem tylko pare godzin w sobote, ale za to spedzilem je bardzo owocnie. Najpierw zagralismy w Railroad Tycoon, ktory mial dosc nietypowy przebieg. Pozniej w postepujacych ciemnosciach uciekalismy przed zombiakami w Mall of Horror. Po przenosinach do srodka zagralismy w Samurai oraz pod koniec w Caylus Magna Carta. Wszystkie gry bardzo satysfakcjonujace i w bardzo milym towarzystwie. Skonczylismy po polnocy.
Natomiast niezmiernie mnie dziwi popularnosc kalamburow. Z 15 osob bawia sie 3, a reszta sie patrzy i czeka na swoja kolejke…Ale co kto lubi.
To rzeczywiście był bardzo sympatyczny Planszówkon – nie widziałem tłumów (choć byłem krótko znam relację i z późniejszych poczynań), ale wszyscy mieli co robić i w czym przebierać.
Jak zwykle duży plus dla Paradoxu… i rodząca się już oczekiwanie na kolejną edycję w kolocach października
Fajna ta relacja filmowa :)
Dziwi troche frekwencja, ale to pewnie kwestia wakacji …
Abstrahując od kwestii samego kingmakingu w Venedig, nie podoba mi się sama argumentacja Pancha, że Sztefan zrobił najlepszą „DLA SIEBIE” rzecz. Ja uważam, że wziąć 1 punkt, nie dając nikomu innemu nic, często jest lepszą opcją, niż wziąć samemu 3 punkty a przeciwnikowi dać 7. Ta druga opcja sprawdzałaby się, gdyby przewaga Sztefana nad Panchem była duża (a było odwrotnie i Sztefan nic nie zdobywał już tym zagraniem), albo gdyby w ten sposób (widząc niemożliwość dogonienia Pancha), przeskakiwał innego gracza, walcząc o dalsze miejsce.
To taki mały komentarz..
Valmont, gdyby Sztefan swoim zagraniem dającym mu mniej punktów faktycznie coś zyskiwał (np. to, że ja nie ucieknę od niego i będzie mógł mnie dogonić albo będzie mógł dogonić kogoś innego) to nawet bym nie poruszał tematu. Ale jeżeli w obu przypadkach kompletnie nic mu to nie dawało to wtedy naturalne jest wzięcie 3 punktów zamiast 1.
w temacie Alaski: kiedys gralem i mi sie nie podobala – czuc archicznosc tej gry i przede wszystkim bardzo duza losowosc (vide karty)
powoli zauwazam Pancho ze upodabniasz sie do Faiduttiego – kochajacego lub co najmniej lubiacego *prawie* wszystkie gry – takiego jakim opisal go trzewiczek w SGP#2 ;-)
generalnie zgadzam się z Valmontem, oczywiście wiele zależy o sytuacji, ale jeśli mówimy o najlepszym „dla siebie” ruchu to jest to zagranie maksymalnie zbliżające do lidera, lub jeśli jesteśmy liderem to maksymalnie zwiększające dystans do wicelidera (a nie zagranie dające najwięcej punktów). Sytuacja komplikuje się, gdy zagranie daje jednocześnie punkty kilku graczom… a jeszcze bardziej gdy jest właśnie koniec gry, co jak rozumiem miało miejsce ;) wg mnie w takiej sytuacji należy przyjąć, że optymalne zagranie to takie które maksymalnie poprawia naszą ostateczną pozycję w rankingu, a jeśli żadne zagranie nie jest w stanie jej poprawić to.. nie należy robić żadnego ruchu :) w przeciwnym razie zaburzone zostaje fair-play gry ;)
Bardzo niespotykana sytuacja, gdy dwoch tak doswiadczonych graczy ma tak zupelnie odmienna opinie o wystepowaniu kingmakingu. w Venedig gralem tylko raz, ale gra bardzo mi sie podoba. Wystepowanie kingmakingu byloby bardzo niepozadane.
W koncu nie rozumiem, jakie alternatywy mial Pawel. Dac sobie 1 punkt lub 3 punkty dajac jednoczesnie punkty komus innemu?
Don Simon, dokładnie tak – Sztefan mógł zagrać domek, dostać punkt i skończyć grę. Wtedy wygrałbym. Albo mógł dopomóc w budowie bazyliki, dając 7 punktów Panchowi i 3 zagarnąć dla siebie. Co dawało zwycięstwo właśnie Panchowi. I zgadzam się z tym, że naturalnym jest, że powinien wziąć dla siebie więcej punktów – niestety, sytuacja Sztefana wyglądała tak, że był tak daleko w tyle, że ani jeden, ani 3, ani nawet z 10 punktów zupełnie nie zmieniało jego pozycji. Słowem – jego pozycja się nie zmieniała, ale od jego zagrania zależało, kto zwycięży ;)
Co nie zmienia tego, że Venedig mi się podoba – ładny, sprytny, z interesującą mechaniką. A kingmaking? Może to była sytuacja sporadyczna ;)
No to bazuajc na tym co napisal Hubert wyglada na to, ze byl to podrecznikowy przyklad kingmakingu. Gracz nie majacy szans na zwyciestwo decyduje swoim zagraniem, ktory z przeciwnikow wygra.
ALE
Od umiejetnosci Pancho zalezalo, ze tak zaczal budowe, ze stworzyl mozliwosc dodania mu punktow.
Venedig jest na tyle specyficzny, ze taka sytuacja moze sie czasem zdarzyc.
Tym niemniej sadze, ze w tym przypadku jest to bardzo „lagodny” poziom kingmakingu wynikajacy z mechaniki gry (a raczej warunku jej zakonczenia). Gdyby punktacja byla tajna to nikt by tego argumentu nie podnosil(np. w Samurai jest podobny warunek zakonczenia gry i tez moze dojsc do nieswiadomego i duzo bardziej bezposredniego kingmakingu). Na szczescie w Venedig czesc punktacji jest TAJNA(zloto), wiec ta sytacja nie powinna w ZADNYM stopniu rzutowac na ocene gry.
No i właśnie dlatego nie rzutuje ;) Uważam Venedig za bardzo dobrą grę i raczej zdania nie zmienię. I z pewnością zagrałbym jeszcze nie jeden raziczek w ten tytuł. I też sie mogę zgodzić odnośnie łagodnego poziomu kingmakingu który wbudowany jest w mechanikę – w końcu po to się stawia te budowle, by inni gracze własnym sumptem nam punkty dawali ;)
A co do innych gier – Notre Dame to pozycja doskonała. Wiele sposobów na osiągnięcie zwycięstwa, sporo możliwości, kapitalna mechanika i ładne wykonanie. Oczarowała mnie ta gra, tym bardziej, że dosłownie widać było gdzie i kiedy pozostali gracze popełniali błędy. Pancho i Valmont w pierwszych turach pędzili jak rakiety – przepaść punktowa między „doświadczonymi” a „nowicjuszami” wyglądała okropecznie. Ale… pozwolili się zaszczurować, przez co przez kawał gry zdobywali punkty dość mizernie, a swoje karty poświęcali na odszczurzanie. Mi natomiast szczury nie odpaliły się ani razu, zawsze trzymałem je na przyzwoitym poziomie – punkty zaś zgarniałem na przekupywaniu odpowiednich postaci, dzięki czemu skończyłem z 65 punktami.
Doskonale bawiłem się zarówno przy Santy Anno jak i przy HysteriCoach – jednakowoż rację ma Pancho, że HysteriCoach męczy, i nie da się grać w ten tytuł dłużej, niż trzy-cztery partyjki pod rząd. Santy Anno zaś nie męczy, i jest diablo zabawne.
Railroad Tycoon zaskoczył mnie bardzo pozytywnie – sprytna gra, chociaż ogromniaście overproduced. Ta monstrualna plansza… brr. Ale sama gra naprawdę doskonała, wymaga pomyślunku, planowania i odpowiedniego korzystania ze swoich zasobów.
A już od 15 września, Warszawiak ze mnie pełną gębą :D
he, zabawne jak zadeklarowany wrog kingmakingu wybiela go w grze ktora akurat ogromnie mu sie spodobala ;-)
ale przeszedlbym do ciekawszej kwestii – don_simon, piszesz ze jak punktacja jest tajna (lub czesciowo tajna – jak w Venedigu), to nie ma w ogole kingmakingu? dobrze rozumiem?
Jak dla mnie jest wtedy kingmaking – tylko nieswiadomy (w przeciwienstwie do kingmakingu swiadomego :-) ). Owszem, mozemy powiedziec, ze inni gracze ustawili sie w dobrej pozycji aby ten nieswiadomy kingmaking im zaprocentowal (tak jak powyzej pisales o rozpoczeciu budowy bazyliki), ale zalozmy, ze 2-3 graczy sie ustawi w pozycji do skorzystania 'nieswiadomego kingamkingu’ i co co? nieswiadomy kingmaking wyloni zwyciezce..
A w Venedig gralem pol partii – jesczze nie mam zdania na temat tej gry, nie jest na pewno zly, bo chce powtorzyc rozgrywke :-)
Saise,
Witamy w planszowkoym raju :-D
i ja dołącze jeszcze do dyskusji o Kingmaking w Venedig.
Element o którym tu nie wspomniano to zakryte punkty z bagien / skarbów. To właśnie ten 1 punkt zadecydował o zwycięstwie Pancha, nie jakis arbitralny ruch Sztefana. Dwie, trzy i cztery kolejki przed ostatnim ruchem Sztefana tak naprawdę myśleliśmy, że Saise odskoczył tak daleko że juz sie go nie dogoni, bo tez miał jakieś punkty na łapce… z tym, że jak moich, najwięcej miał zerowych.
Ot tyle, IMHO zarzuty o Kingmakingu w tej rozgrywce absolutnie nieuzasadnione :P
I jeszcze ad Alaska. I ja w to grałem na jednym z pierwszych Planszówkonów, i mnie tez się spodobała, i także uważam, że jest tam wiele kombinowania, zaś element losowy ni ejest przeważający. Widać to raczej kwesrtia „de gustibus” :), niz syndrom Faiduttiego (tu zastrzeżenie – posługuję się nawzą syndrom, choc uważam, że wnioski Trzewiczka z artykułu o recenzentach sa mocno przesadzone i wręcz nieuprawnione).
:)
LOL, no i spóźniłem się z info o zakrytych punktach :P
Ale dalsze wnioski podtrzymuję – niezaleznie czy będziemy tu mówić o nieswiadomym czy świadomym kingmakingu
Jax – a skad w Twoim rozumieniu mojej wypowiedzi pojawilo sie slowo „w ogole”? Ja nie twierdze, ze przy tajnej punktacji kingmakingu w ogole nie ma. Jak najbardziej moze wystepowac. Tylko taki nieswiadomy jest wg mnie do zaakceptowania. W takmi wypadku ruch gracza wynika z jego PRZEKONANIA co jest dla niego najlepsze. A juz w tym glowa konkurentow, by tak kierowac rozgrywka, by to przekonanie bylo po ich mysli.
Jestem przeciwnikiem kingmakingu, bo pozostawia niesmak. Ale fakt, iz MOZE wystapic (np. w Wysokim Napieciu tez moze wystapic taka sytuacja) w bardzo wyjatkowych okolicznosciach lub gdy jest zupelnie nieswiadomy nie rzutuje na negatywny obraz gry. Venedig mi sie podoba, ale nie az tak bym na sile jej bronil wbrew wszelkiej logice. Poza tym gralem tylko raz, wiec co ja tam wiem…:-)
don_simon,
Twoja odpowiedz mnie satsyfakcjonuje..prawie ;-)
piszesz ze 'nieswiadomy kingmaking’ jest akceptowalny (dla Ciebie) – OK. Ale jest to wciaz kingamking. To kwestia nazwenictwa – ale wazna – bo nie mozna powiedziec o jakiejs wybranej grze ze nie ma kingmakingu, jesli go ma ale jest on nieswiadomy.
Gdy jakas osoba uslyszy, ze on wystepuje to moze juz sobie dociekac jakiego rodzaju on jest i czy jest dla niej akceptowalny, ale nie zmienia to faktu ze jest.
Saise:
„Don Simon, dokładnie tak – Sztefan mógł zagrać domek, dostać punkt i skończyć grę. Wtedy wygrałbym. Albo mógł dopomóc w budowie bazyliki, dając 7 punktów Panchowi i 3 zagarnąć dla siebie. Co dawało zwycięstwo właśnie Panchowi.”
No właśnie nie dokładnie tak. Bo nikt nie wiedział ile kto ma punktów w żetonach. Sam wybór Sztefana nie _decydował_ jeszcze o moim zwycięstwie. Przybliżał a jakże, ale to dopiero tajne żetony roztrzygnęły wszystko. Czyli Sztefan podejmował decyzje przy ograniczonej wiedzy, a nie pewności co do konsekwencji swojej decyzji.
Poza tym tak naprawdę idealnie powinno wyglądać to tak: Sztefan decyduje SAM o wyborze. Czy to będzie jeden punkt czy trzy nie ma znaczenia. Byłaby to jego decyzja zależna od jego charakteru, stylu gry, pomysłu na rozgrywkę. A wszystko wyglądało tak, że w momencie gdy Sztefan szykował się do zagrania karty Katedry Forever zaczął krzyczeć o tym, żeby tego robił, bo da mi wygrać. Ktoś go poparł, u mnie się oczywiście włączył instynkt obronny, później ktoś mnie poparł i po chwili to Sztefan musiał nie podejmować swoją decyzję, ale roztrzygać argumenty krzyczących dyskutantów. A najlepiej jakby w tym momencie nikt się nie odzywał.
jax:
„powoli zauwazam Pancho ze upodabniasz sie do Faiduttiego – kochajacego lub co najmniej lubiacego *prawie* wszystkie gry – takiego jakim opisal go trzewiczek w SGP#2 ;-)”
Fajnie byłoby, tylko jakoś nie pasuje to do moich opinii o wielu grach, choćby ostatnio Tide of Iron czy polskich produkcji… Zresztą nawet cytując ciebie z forum gp.pl: „Na trzecim miejscu pod wzgledem najlepszego zakupu umiescilbym Balloon Cup – kazdemu z kim w to gram sie podoba (jeden wyjatek)” :) Tak, więc nie róbmy ze mnie takiego dobrego wujka, bo ktoś nieuświadomiony może się później zdziwić :)
A Alaska jest po prostu fajna i tyle. Jest losowość, niemała, ale do zaakceptowania dla mnie.
Czy nie macie wrażenia, że trochę się zapędziliście z tymi dyskusjami na temat kingmakingu. Przytoczę definicję kingmakera z wikipedii:
„In game theory, a kingmaker is a player who lacks sufficient resources or position to win at a given game, but possesses enough remaining resources to decide which of the remaining viable players will eventually win.”
Dla mnie z tej definicji wynika ŚWIADOME zdecydowanie kto wygra, przez gracza nie mającego szans na zwycięstwo. Nie rozumiem w związku z tym pojęcia „ukryty kingmaking”.
W tym artykule:
„http://en.wikipedia.org/wiki/Kingmaker_scenario”
jako przykład uniknięcia kingmakingu podano Puerto Rico i zakryte punkty graczy. Z tego logicznie wynika, że nie ma czegoś takiego jak „ukryty kignmaking”. Bo byłby zdecydowanie np. w Puerto Rico, jak i chyba w każdej grze dla trzech lub więcej graczy.
Geko –> ot to!
Gratuluję zacnego głosu… w wątku -nota bene- o Planszówkonie :P
To ja dodam jeszcze jeden przykład nieświadomego kingmakingu, zresztą też z ostatniego Planszówkonu. W grze Railroad Tycoon właśnie cos takiego przypadkowo zrobiłem. W ostatniej kolejce, chcąc zrealizować swoją misję, musiałem wyemitować akcje. I właśnie przez to Valmont, który miał misję „Mieć najmniej wyemitowanych akcji”, swój cel zrealizował, co spowodowało, że wygrał całą grę.
Jejku, a tu cały czas wałkowanie sytuacji z Venediga :)
Było tak – Browarion mówi nie buduj bazyliki, bo dasz wygrać Panchowi. Myślę sobie, okej niech mój ruch nie decyduje, zbuduję domek. Wtedy ktoś (chyba Pancho) mówi, jak zbudujesz domek to wygra Saise. Ja sam nie zwracałem na to uwagi, bo jak ktoś napisał byłem w punktacji na szarym końcu, chyba z 30-40 punktów miałem do następnego miejsca (czy nawet więcej). Skoro okazało się, że mogę być kingmakerem to jednak zacząłęm się wsłuchiwać, w to co inni mówią i obejrzeć dokładnie sytuację na planszy.
1. Zbuduję domek to Saise wygra NA PEWNO.
2. Zbuduję bazylikę, to pozwolę by o zwycięstwie decydowały punkty z bagien i złota, czyli pozwolę rozstrzygnąć o zwycięstwie.
W czasie samej gry, gdy zrobiło się gorąco przekonała mnie argumentacja Pancha – lepiej 3 punkty niż 1. Tylko, że generalnie to uważam tak jak Melee. Jeżeli mogę zdobyć 1, albo 100 punktów, ale i tak nie zmieni to mojej sytuacji, to w sumie lepiej nic nie robić. Tylko nic nie robić też może spowodować, że dzięki temu ktoś wygra…
W moim mniemaniu byłbym kingmakerem gdybym wybrał opcję 1. Wtedy Saise by wygrał, a tak wszystko zależało od zbunkrowanych punktów. Czy to moja wina, że Saise miał praktycznie same 0? Pośrednio mój ruch pomógł Pancho, ale raczej w tym sensie, że pozwolił mu włączyć się do walki o zwycięstwo. Nazywanie tego pośredni kingmaking jest już trochę chorę :) nie twórzmy już sztucznych terminów ;)
A tak ogólnie, to po pierwszej partii byłem tak zachwycony, że później z chęcią zagrałem drugi raz i niestety się zawiodłem. Sama gra niezwykle miła, ale w końcówce doszło do trochę podobnej sytuacji kiedy Ostry mógł wpłynąć na zwycięstwo. Jak dla mnie sama przyjemność z grania w Venedig bardzo duża, ale w końcówce trochę za dużo przypadku i przez to gra według mnie mocno przeciętna. Wyborów też nie znowu aż tak dużo. TRZEBA brać 3 karty, o czym się boleśnie przekonałem :) Warto starać się o złoto. Można tylko wybrać, czy chcemy mieć udział w wielu budynkach, czy raczej starać się samotnie budować.
O ten ostatni akapit mnie zaniepokoil. Hmm, musze wiecej pograc zanim kupie…
A Michal tez podal celny przyklad z Railroad Tycoon.
Sadzem, ze mozemy jednak wyrzucic pojecie kingmakingu nieswiadomego, bo jest rzeczywiscie bez sensu.
Do listy gier z Planszówkonu dorzucam:
Spadamy
Space Dealer (widoczne w obu pudłach na zbliżeniu)
Maelstorm (Vortex)
Gregg
Aha, jeszcze:
Glik (bez Glaka)
Gregg
wilki i owce, monopol, mastermind, cluedo, atomuuuwki, machina 2, abalone
Struggle of Empires też było grane.
Czyli jednak pod względem rozgrywanych gier był to Planszówkon, który spokojnie może konkurować z tymi największymi: drugim (44 gry) i trzecim (42 gry). A do tego znacznie lepiej wypadł od ostatniego – piątego, marcowego.
1. Czy chodzi o gry, które byłu grane, czy które było „obecne”? Bo dwa pudła ze Space Dealerem to robiły chyba tylko za dekoracje ;) Jak liczą się gry obecne, to w sobotę miałem Kragmorthę, ale nie mogliśmy się zgrać czasowo na partię
2. Trudno oceniać Planszówkon pod względem ilości gier. Tym razem było dużo imprezówek i gier bardzo szybkich. W lutym było sporo dłuższych tytułów (np. Imperial, Shogun, chyba też GoT).
Space Dealer był grany, i to do potęgi – tylko że wewnątrz, a nie na zewnątrz ;)
Liczę tylko gry, w które grano.