Do annałów historii przeszła właśnie druga edycja wakacyjnego wyjazdu pod znakiem planszówek – Mazurcon. Jak nazwa sama mówi miejscem spotkania były nasze piękne Mazury, a jej uczestnicy bawili od 11 do 19 sierpnia w miejscowości Piękna Góra pod Giżyckiem. W stosunku do poprzedniej edycji tym razem przyjechała nad polskie jeziora jeszcze większa brać planszówkowa i frekwencja przekroczyła dobrze czterdzieści osób.
Mazurcon jest jedną z najważniejszych (a w moim mniemaniu najważniejszą) imprezą integracyjną, na której spotykają się ludzie z każdego zakątka Polski i oddają planszówkowej orgii. Tak było i tym razem. Największa część osób przyjechała bezpośrednio z Warszawy, choć swoją reprezentację miały też: Trójmiasto, Wrocław, Gliwice, Jaworzno i Białystok. W odróżnieniu od poprzedniej edycji gdzie mieszkaliśmy w domkach i przez to integracja nie była doskonała (Warszawka grała ze sobą, Gdańsk ze sobą) tym razem postawiliśmy na ośrodek z pojedynczym pawilonem i świetlicą do grania. Pomysł trafił w dziesiątkę i co za tym idzie rozgrywki toczyły się w najróżniejszych składach, a ludzie się wzajemnie poznali.
Ośrodek, w którym mieszkaliśmy zwał się Gwarek. Pomimo fajnego położenia (leżał bezpośrednio nad jeziorem) sam standard pokojów, w których mieszkaliśmy i ich wyposażenie pozostawiało trochę do życzenia i nie obyło się bez drobnych narzekań z naszej strony. Nie licząc poważnej sprawy jaką był brak lodówki to w przypadku choćby mojego pokoju było mnóstwo drobnych, ale denerwujących usterek. Kurki od kranu, które przyjmowały tylko dwie wartości ZERO albo OBLEJ_CAŁĄ_ŁAZIENKĘ, odpadający od ściany pałąk do powieszenia prysznica, spust przy kibelku, który po uruchomieniu mógłby lać wodę aż do wyczerpania zasobów jeziora, stół z źle umocowanym blatem, który się wciąż przekręcał, włącznik światła przy toalecie położony ze złej strony drzwi, tak że musiałeś najpierw zamknąć drzwi żeby światło zgasić czy zapalić, a kończyło się to zawsze rzuceniem jakiegoś wulgaryzmu itd. itd. Drobiazgi, drobiazgi, ale uprzykrzające życie przy każdym kroku.
Na szczęście pobyt na Mazurconie sprowadzał się w gruncie rzeczy do bycia poza pokojem mieszkalnym. Pogoda dopisała nam po prostu rewelacyjnie, tak więc do pawilonu w gruncie rzeczy wracaliśmy tylko aby się albo umyć albo pójść spać. Cały dzień spędzaliśmy na zewnątrz. Słowo „zewnątrz” można podmienić na kilka znaczeń w zależności, która była to godzina. Ranek po śniadaniu najczęściej rozpoczynał się tak zwaną „półgodzinną siatkówką” co sprowadzało się zawsze do dwóch albo trzech godzin ostrego grania. Najróżniejsze mieszane składy, brutalna walka o piłkę, pokrwawione kolana od kamyków w piachu, punkt za punkt, czyli wszystko to co tygrysy lubią najbardziej.
Po siatkówce słowo „zewnątrz” przemieniało się najczęściej w pobyt przed Tawerną. Tawerna to był sklepik z obszernym patio położonym bezpośrednio przy jeziorze. Stoły może nie zawsze równe, posiadające otwory tak że trzeba było uważać aby pionki i drewniane elementy nie spadły na ziemię, wyposażone w ławki posiadające pułapki w stylu masakrycznie klejącej się żywicy, jednak jako tako nadawały się do rozgrywek i głównie tam spędzaliśmy czas do obiadu (czyli 17:00). Chęć pooddychania świeżym powietrzem była silniejsza niż okoliczne pułapki.
Po obiedzie trochę relaksu i stopniowo wszyscy przybywali do świetlicy. Około 19 – 20 najczęściej świetlica była już prawie pełna graczy i zabawa trwała tam do późnych godzin nocnych. Najwięcej osób uciekało około 23-24, ale byli i tacy co siedzieli znacznie dłużej i darowali sobie później śniadanie, które miało miejsce o 8:00. Oprócz gwoździa programu czyli planszówkowania ludzie oddawali się też wyprawom do Giżycka, pływaniu wpław, kajakami, rowerkami wodnymi, ping-pongowi, badmintonowi, bilardowi czy wreszcie leżeniu brzuchem do góry na hamaku. Do wyboru do koloru, żyć nie umierać.
Oczywiście wszyscy spotkaliśmy się po to, aby pograć, aby poznać wiele nowych gier i pobawić się przy tym co najbardziej lubimy. Liczba gier, którą przywieźli uczestnicy zjazdu mogła przekroczył nawet 160 pozycji. Pojawiły się wszelkiego rodzaju tytuły, z każdego gatunku, nowe, stare, supernowości czy białe kruki. Można było wybierać jak w ulęgałkach. Oddałem się w pełni planszówkowej orgii i w ciągu wyjazdu zagrałem aż 54 rozgrywek, poznając przy okazji 21 nowych gier. Wreszcie też uzupełniłem braki w kilku elementarnych tytułach, które znać już dawno powinienem, ale się nie złożyło. Należały do nich przede wszystkim San Marco, A Game of Thrones i Mystery of Abbey. Wreszcie uzupełniłem moje największe braki i nikt mi już ich nie wypomni. Zresztą o poszczególnych grach będę pisał jeszcze wiele w ciągu najbliższych dni, a może nawet tygodni. Tutaj tylko ogólnie – zagrałem we wszystko na czym mi zależało, no prawie, ale i tak jestem usatysfakcjonowany i liczba poznanych tytułów przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Podejrzewam, że większość uczestników Mazurconu może powiedzieć to samo.
W czasie pobytu miały miejsce najpierw dwa treningowe wyścigi w Pitchar mini (które poszły mi świetnie – dwa razy drugie miejsce) i wreszcie sam turniej Gwarek 2007, który poszedł mi gorzej niż źle. Do turnieju zgłosiło się bodajże 16 osób. Zbudowaliśmy dwie identyczne trasy, losowo rozrzuciliśmy ludzi po torach i przeprowadziliśmy normalny wyścig kwalifikacyjny, w którym pierwsza czwórka przechodziła do finału. Na jednej trasie przeszedł Multidej (Gliwice), ja_n (Warszawa), Tiju (Gliwice) i Ola (Warszawa), a na drugiej Marcus (Gdańsk), Browarion (Warszawa), Vasquez (Jaworzno) i Fortepian (Gdańsk). Cała ósemka rozegrała wielki finał na specjalnie przygotowanym, bardzo rozbudowanym torze. Ostatecznie zwyciężył po niesamowitej walce Browarion przed ja_nem i Fortepianem. Nagrodą była skrzynka piwa. Klimatyczna relacja video z zawodów wkrótce.
Podsumowując wyjazd był niesamowity, rewelacyjny i szybko może zabraknąć pozytywnych przymiotników do opisu jego przebiegu. Wrażenia pewnie będę przeżywał jeszcze długo, wciąż myśląc nad tym co widziałem i w co grałem, ale z dużą częścią moich refleksji postaram się w przyszłości podzielić na łamach Games Fanatic. Szkoda, że wszystko tak szybko minęło i trzeba czekać kolejny rok na jego następną edycję. Jednak jedno wiem – będę i za rok choćbym nie wiem co.
Na koniec krótka galeria, jutro filmy.
Mazurcon II |
To ja trochę ponarzekam. Wprawdzie impreza niezwykle się udała pod względem miejsc do wspólnego grania, ludzi, gier i ogólnie atmosfery – tu było jeszcze lepiej niż rok temu. Jednak niestety jakość ośrodka, brud w pokojach, rozlatujące się półki w ubikacji i bijący stamtąd smród, śmierdzące stęchlizną poduszki i kołdry (my zainwestowaliśmy w nowe prześcieradła, koce i poduszki kupione naprędce w Giżycku) bardzo w mojej ocenie pogorszyły odbiór imprezy. Dodatkowo szwedzka orkiestra imprezująca przez trzy noce do trzeciej rano, na którą recepcja ośrodka nic nie mogła poradzić, „bo to przecież artyści”. Te wady były szczególnie dotkliwe dla osób nie tak bardzo zainteresowanych graniem, a bardziej wakacyjnym wypoczynkiem – czyli naszych rodzin, które przyjechały tam z nami. Nie udało się połączyć przyjemnego (czyli grania w planszówki) z pożytecznym (czyli udanych wakacji dla całej rodziny). Jeżeli tak wyglądają pokoje po remoncie, to nie ma co liczyć, że coś się za rok poprawi. Jednym słowem – jeśli za rok impreza będzie znowu w Gwarku, to nie namówię Pauliny na przyjazd. Czy przyjadę sam – nie umiem przewidzieć. Rosnąca córka potrafi mocno zamieszać w priorytetach.
Z tego co się orientuję nikt nie nastawia się na powtarzanie Mazurconu w tym samym miejscu tak więc bez obaw.
Bylo rewelacyjnie – pod kazdym wzgledem. Syn i zona bardzo zadowoleni. Wymienionych przez Jacka wad nie dostrzeglem (lub po prostu nie zwrocilem na nie uwagi). W sumie tez jestem za nowym miejscem za rok – po prostu nie lubie powtarzac tych samych miejsc na wyjazdach.
aha, dodam jeszcze, ze imie Pancho otrzymal od mojego syna wczoraj szczeniak u moich tesciow – tak mu sie ten 'prawdziwy’ Pancho spodobal :-)
Atakują klony, będą nas miliony! :)
No to jacku kiepsko trafiłes, bo u nas irytujących usterek było znacznie mniej; i jak jax zupełnie ich de facto nie zauważaliśmy.
Ale też z iza zauważyliśmy, że forma domków i grania w domkach była atrakcyjniejsza dla ludzi z dzicmi… te bowiem spały w pokoikach, a reszta cieła w co się da, nawet w gry głośne ;), w „saloniku”.
Tak czy inaczej wydaje się, że poszukiwania właściwego ośordka zmierzają w dobrym kierunku – wspólne mieszkanie + (!) wspólna sala do gry, oraz idealnie większe lokale „mieszkalne”, gdzie mogłyby się odbywać gry z ludźmi z małymi dziećmi… po prortu luxus.