W ostatni weekend odwiedzaliśmy całą rodziną Poznań. Ponieważ relacje z tamtejszych spotkań planszówkowych czytuję już od dawna i odbywają się one akurat w poniedziałki, postanowiłem skorzystać z okazji, wydłużyć pobyt o dwa dni i odwiedzić Poznaniaków w klubie Alibi. Urlop jakoś gładko udało się załatwić, więc plan się skrystalizował. W poniedziałek położyliśmy córkę spać, wskoczyliśmy do bolidu i już około 20.00 wylądowaliśmy w pubie. Żeby nie pojawić się z zupełnie pustymi rękami, zabraliśmy Einfach Genial, który kilka lat temu sprezentowaliśmy moim rodzicom. Gra stara, ale ciągle jara.
Klub znaleźliśmy bez trudu, a w środku barman bez oporów wskazał nam salę planszówkową. Nieco niepewnie wkroczyliśmy do niej, jednak na naszych twarzach natychmiast pojawił się szeroki uśmiech na widok znanych z Mazurkonu osób. Część poznańskiej ekipy poznaliśmy na letnim konwencie na Kaszubach i to oni byli naszym punktem zaczepienia dla pierwszych rozgrywek.
Gościnny Prezes poznańskich graczy, czyli rokter (przy okazji autor kącika humorystycznego w Świecie Gier Planszowych), zapytał natychmiast czy widzimy wśród gier leżących na sali coś, w co chcemy zagrać. Szybko wypatrzyłem pudełko z tytułem Wikinger. Bartek namawiał mnie mocno na tę grę w ostatnich dniach Mazurkonu, jednak wtedy twardo się wykręcałem czy to innymi rozgrywkami, czy to brakiem czasu. Wikingowie to nie jest mój ulubiony temat. Za to Paulina dała się wówczas namówić i nie żałowała. No i czytając relacje z poznańskich spotkań wiedziałem, że Wikinger to jedna z ulubionych gier roktera. Tak więc zaproponowałem właśnie to, mając nadzieję na fajną grę i zarobienie u prezesa kilku punktów. To był strzał w dziesiątkę, Bartek ucieszył się jak dziecko.
Szybko i sprawnie wyjaśnił zasady i przystąpilismy do rozgrywki w składzie Paulina, Bartek (rokter), Paweł (Pjaj) i ja. Recenzję tej gry przeczytacie w zimowym numerze Świata Gier Planszowych, więc tutaj nie będę się rozpisywał. Dość powiedzieć, że co się miało stać to się stało – zostaliśmy rozniesieni. Prezes ośmieszył pozostałych graczy wygrywając z gigantycznym zapasem.
Korzystając z jego dobrego humoru i kredytu zaufania, jaki wypracowałem sobie proponując Wikinger, postanowiłem lekko się zemścić proponując Einfach Genial. Wiedziałem, że ta gra może zniechęcać swoją „logiczną” otoczką, ale jak już się zacznie, to nie ma siły – musi się podobać. Ponieważ gra jest przewidziana dla czterech osób, a w międzyczasie przy stole pojawiła się Britta, autorka współpracująca ze Światem Gier Planszowych i pisząca dla tego magazynu świetne artykuły (tak, tak, koniecznie przeczytajcie relację z Marburga w ostatnim numerze), postanowiłem pokibicować ich rozgrywce. Nie chciałem też tak szybko tracić zarobionych przy Wikingach punktów, a przecież w Einfach Genial z kolei ja musiałbym wygrać ;-). Formalnie wygrała Paulina, ale tak naprawdę, to zwycięstwo podarowała jej Britta ostatnim swoim ruchem wykonanym bez przemyślenia, na stojąco – spieszyła się już do wyjścia. Tak naprawdę całkowicie zasłużone zwycięstwo należało się Pjajowi – końcówka partii była w jego wykonaniu imponująca.
Po Einfach Genial przyszła pora na Zlot Czarownic. Nie pamiętam już kto zaproponował tę grę, ale ucieszyłem się. Grałem już ze dwie partyjki i gra mi się podoba. Poza tym wprawdzie w grach na spostrzegawczość nie mogę rywalizować z bazikiem, ale w niektórych z nich potrafię nawet dotrzymać mu czasem kroku. No i lubię ten gatunek, może za wyjątkiem Seta. Szybkie tłumaczenie zasad – ok, nie takie szybkie, bo nie każdy pojął je w lot. Jednak zaczęliśmy w końcu grać (w znacznie szerszym gronie niż poprzednie rozgrywki). Cóż – to była z pewnością najfajniejsza rozgrywka w tę grę w jakiej miałem okazję uczestniczyć. To była najfajniejsza rozgrywka w ogóle, od bardzo, bardzo dawna. Wszyscy po prostu pękali ze śmiechu przy kolejnych rundach.
Udało mi się osiągnąć sporą przewagę i byłem o krok od zwycięstwa. Wtedy wszyscy pozostali gracze stawali na głowie żeby coś z tym zrobić. Kilka kolejek zamykali walizkę natychmiast po rzucie kośćmi – nikt nic nie zapamiętał, ale to i tak zwiększało ich szanse. W końcu udało mi się dolecieć do mety, ale wtedy pojawiła się karta „wycofaj prowadzącą czarownicę o trzy pola” i zaczęło się od nowa. Cóż – przy okazji rewelacyjnej zabawy gruntownie przetestowaliśmy mechanikę gry. Nie udało się jej zepsuć – gra wytrzymała naprawdę wszelkiego rodzaju próby zbiorowego powstrzymania prowadzącego gracza. Bez efektu.
To był najlepszy moment tego wieczoru. Po nim już tylko nieudana rozgrywka w Illuminati – gdy Marek (edrache, autory słynnych komiksowych bordów) powiedział że wolno oszukiwać, wiedziałem że nie będzie dobrze. Nikt nie zajmował się grą, wszyscy kradli karty i pieniądze albo przyłapywali innych na oszustwie. Rozegraliśmy jedną kolejkę tylko dlatego, że postanowiliśmy przez chwilę nie oszukiwać. Potem wszyscy zgodnie uznali, że dalsze granie nie ma sensu. Dziś już wiem, że klęska tej rozgrywki w znacznej mierze wynika ze zbyt dużej liczby graczy (graliśmy w 8 osób, a gra jest przewidziana dla max. 6 graczy) oraz z niezbyt precyzyjnie wyłożonych zasad. Wiem także, że nawet bez tych mankamentów i tak gra nie powaliłaby mnie raczej na kolana.
Na końcu zagraliśmy jedną rundkę w Sabotażystę i trzeba było zbierać się do domu. Czas więc na podsumowanie. Z jednej strony był to wieczór z grami planszowymi, taki jak wiele poprzednich. Jak na standardy warszawskie, dość krótki (20.00 – 23.45) w porównaniu ze zwyczajowymi sześcioma godzinami w Warszawie. Z drugiej strony jednak było to zupełnie coś innego. Najlepiej to było widać przy Zlocie Czarownic. Naprawdę dawno się tak nie bawiłem. Miałem wrażenie, że świetnie bawili się wszyscy, poczynając ode mnie – prowadzącego, przez Zbyszka (Longinusa, autora pasjonującego opisu rozgrywki w grę Here I Stand na forum serwisu gry-planszowe.pl), który był pierwszym ścigającym, a kończąc na Bartku, który był notorycznie ostatni i tylko sporadycznie udało mu się trafić w jakąś właściwą kartę. Wszyscy wymyślali sposoby na przechytrzenie gry i mnie (choć zawsze w miarę w ramach reguł), tylko Bartek cały czas zachodził w głowę jak to możliwe żeby tak kompletnie, zupełnie nie mieć żadnych szans :-).
To niewątpliwie zasługa zarówno ekipy, jak i miejsca (pub to nie to samo co Politechnika) i gry. Dość powiedzieć, że było to dla mnie nowe doznanie, którego długo nie zapomnę. Poznaniacy – dzięki!
Wielkie dzięki dla Squirrel za fotki.
no my również dziękujemy ;-)gwoli ścisłości dodam tylko, że poznańskie spotkania TEŻ trwają około sześciu godzin (od 18.00 do 24.00).
p.s.
i wcale nie ucieszyłem się jak dziecko…
p.p.s.
no, może ociupinkę.
Co do czasu trwania, to napisałem czasy mojego pobytu na spotkaniach. Warszawskie nominalnie trwają od 16.00 do 23.00, ale ja rzadko mogę się urwać na 16.00 z pracy.
Może to właśnie dobry moment, aby w Warszawie stworzyć też alternatywny dzień do spotkań w knajpie, np. w weekendy. Ja tam z sentymentem wspominam rozgrywki w kawiarni na Chłodnej.