Euro-bliźniaki znowu w natarciu. Ładna grafika, niezbyt długi czas rozgrywki, 4-stronicowa instrukcja, karty z ikonami, kostki, meeple i kilka dysków. Dodajmy do tego jeden z najbardziej wyeksploatowanych settingów (starożytny Rzym) i tegoroczny modny szczególik (małżeństwa) i mamy pełny obraz typowego do granic typowości euro. Na szczęście zanim wrzuciłem pudełko razem z autorami do szóstego kręgu piekieł (nudziarze i ich smutne zabawki) udało mi się zagrać… i odkryć źródełko nowatorstwa i oryginalności. Źródełko, które mimo, iż niewielkie i to grę niewątpliwie ratuje.
Zacznijmy od zanurzenia się w klimacie. Jesteśmy młodym i ubogim, ale ambitnym Rzymianinem, który gdzieś z głębokiej prowincji wyrusza do stolicy, by tam zdobyć sławę, pieniądze i łaskę miłościwie panującego Cesarza. Po drodze, umiejętnie spełniając zachcianki władcy i potrzeby imperium będziemy zbliżali się do upragnionego celu. Były wojny, było ciężko, więc tak sobie spacerując musimy umiejętnie zdobywać surowce, wynajmować centurionów, modlić się, żenić i budować budynki. Niełatwa sztuka, gdy się jest w podróży… No cóż, szału nie ma. Delikatnie powiem, że fabuła jest dosyć nikła i trudno z wypiekami na twarzy czekać na finał historii – w całości trzymają ją kawałki starego drutu, bo szwy się dawno rozlazły. „Mechanika, głupcze!” wykrzyną prawdziwi fani euro-drewna, więc czym prędzej całą zbyteczną otoczkę kopniakiem posyłamy w kąt i przechodzimy do meritum.
Każdy z graczy najpierw zagrywa jedną z kart akcji odstępnych na jego krawędzi planszy, następnie rzuca kostką i wybiera jedną z dostępnych, stałych kart leżących na planszy. Wypełniając za ich pomocą życzenie Cesarza przybliża swój pionek do Rzymu. W momencie, gdy pierwszy pionek dojdzie do centrum gra się kończy i następuje podliczanie punktów. Tyle reguł z lotu ptaku – zerknijmy w mechanikę troszkę głębiej poszukując tej obiecanej wyżej oryginalności.
Każdy na swojej krawędzi planszy ma trzy karty umożliwiające wykonanie różnych czynności (zebranie lub sprzedaż surowców, budowę budynku, ożenek, zdobycie centuriona lub westalki itp.). Zagrywając kartę przekazujemy ją wybranemu graczowi wymieniając na jedną z jego odkrytych kart. Zdobytą kartą zakrywamy (będzie ona dostępna dopiero w naszym kolejnym ruchu), a oddawaną kładziemy odkrytą – gracz, który ją otrzymał będzie mógł z niej skorzystać w swojej turze(o ile ktoś inny wcześniej mu jej nie zabierze). Mechanizm jest co prawda dosyć sztuczny i bardzo „growy”, ale trudno nie zauważyć jego oryginalności. Banalne zagrywanie kart zmienia się w ciekawe ćwiczenie zmuszające do planowania akcji, wykorzystywania aktualnej sytuacji i bycia elastycznym. Jednocześnie wprowadza pewien element chaosu – nie da się wszystkiego w pełni zaplanować i wyliczyć – jedyną kartą, którą na pewno będziemy mogli użyć jest ta zakryta (nikt nam jej nie odbierze), a jeśli ją wykorzystamy to będziemy musieli ją przekazać konkurentowi.
Czas oddać Cesarzowi co cesarskie. Rzucamy kostką (lub kostkami, jeśli zdobyliśmy ich więcej). Z dostępnych na planszy kart możemy użyć jedną z tych, o numerze równym lub mniejszym ilości oczek na kostce (gdy mamy więcej kostek to i tak wybieramy po prostu jeden z rzutów). Karty pozwalają wykonać ruch w stronę Rzymu – wymieniając kostki surowców, poświęcając centuriona lub za darmo, gdy posiadamy westalki, czy… żonę. Jeśli nie jesteśmy w stanie wykonać ruchu musimy zapłacić podatek (1 monetę) lub cofnąć się o 1 pole (gdy jesteśmy bankrutem). Użyta karta jest zakrywana i będzie dostępna dopiero w przyszłej turze. Po ruchu wszystkich graczy nieuzyte karty dostają żeton przywileju (mechanizm podobny do tego w Puerto Rico, gdzie na kartach roli kładliśmy monety). W przyszłych turach użycie opcji tak oznaczonej umożliwi pociągnięcie specjalnej karty przywileju umożliwiającej zdobycie ekstra kostek, ruchu lub dającej punkty na koniec gry.
I to wszystko. Odpowiednio używając karty i korzystając z determinowanych przez kostkę opcji staramy się jak najprędzej wskoczyć na kolana Cesarza. Punkty przyznawane są za karty przywileju i za przebyte pola. Gra się błyskawicznie – rozgrywka toczy się bez przestojów, ruch gracza trwa mniej niż minutę, trochę losowości, trochę chaosu, trochę niezbyt przytłaczającego kombinowania. Przy doświadczonym gronie całość na pewno zamknie się w 60 minutach. Pytanie na jak długo ta zabawa starczy…
Spójrzmy prawdzie w oczy – nie jest to pozycja przeznaczona dla miłośników ostrego móżdżenia, napadania i gwałcenia współgraczy, czy bawienia się w łowców skarbów. To bardzo poprawna, lekka (aczkolwiek niekoniecznie przeznaczona dla początkujących) eurogra z ciekawymi i oryginalnymi, choć zupełnie sztucznymi elementami – to właśnie zagrywanie kart i kostkowe akcje sprawiają, że mechanika chwyta i może bawić wyjadaczy. Losowość jest obecna, ale może dać się we znaki tylko wtedy, gdy nierozważnie całą strategię opieramy na jednej konkretnej opcji. Krótki czas rozgrywki sytuuje ten tytuł raczej w roli przystawki do dania głównego – przy takim zastosowaniu i graniu niezbyt często powinien zapewnić odpowiednią ilość partii. Miłośnicy Cuby, czy Filarów Ziemii niekoniecznie zakochają się w tej pozycji – mimo, iż pod względem złożoności są one dosyć podobne (chociaż Cuba wydaje mi się bardziej skomplikowana) to odczucia podczas rozgrywki są jednak nieco inne.
Zdecydowanie warto w Fortune zagrać – choćby po to, by odpocząć od sztampowego „worker placement” i pobawić się nieco inna mechaniką. Kupujcie w ciemno tylko jeśli bardzo lubicie eurogry, macie dosyć bogatą i urozmaiconą bibliotekę i szukacie szybkiej, a jednocześnie nieco bardziej ambitnej pozycji. Ja szukam jednak nieco innych, bardziej rozbudowanych doznań, więc na mojej liście zakupowej ten tytuł się nie pojawi. Ale z chęcią jeszcze w niego zagram…u kolegi.
Jak grałem: jedna partia, 4-osobowa, niecałe 1,5 godziny, wygrałem
Pancho: Michael Rieneck i Stefan Stadler, czyli goście od Filarów Ziemi i Cuby. Miałem nadzieję, że nie uraczą nas fuszerką i nie zawiodłem się. Fortuna w gąszczu eurogier o identycznych mechanikach wreszcie pokazuje, że można jeszcze jakiś ciekawy patent wymyślić. Nie przypominam sobie podobnego mechanizmu zagrywania kart akcji i ich wymieniania zastosowanego w innej grze planszowej. Co więcej system ciągłej walki o możliwość przesuwania swojego przedstawiciela w stronę Rzymu powoduje, że gra jest dynamiczna i emocjonująca. Warto również dodać, że autorzy zastosowali fajny mechanizm (podobny do tego z Cleopatra and the Society of Architects), że jak nie przekroczysz bram Rzymu to w ogóle nie jest podliczany do ostatecznego wyniku, nie ważne ile punktów nazbierałeś. Reasumując przy pierwszej rozgrywce dobrze się bawiłem i czekam na więcej. Polecam.
brzmi idealnie,
a jak wezmę pod uwagę, że pozytywna recenzja wyszła spod pióra Don Simona, który fanem eurogier na pewno nie jest, to będzie HIT :).
Na GRAMY pierwsza w kolejności gra do zagrania…
(bo kupić jeszcze w Polsce nie można) – BTW: cena w Milan to 29 Euro, nie przeraża…
Potwierdzam w zasadzie wszystko to co napisał Szymon. Naprawdę czuć powiew świeżości od tego tytułu, aczkolwiek ma problem z tematycznością. Z chęcią zagram kolejny raz, ale raczej nie wyląduje u mnie na szafie.
@cezaras: na spiele-offensive także 29 EUR, a koszty wysyłki znacznie mniejsze i przede wszystkim stałe :>
Z recenzji wyłania się wrażenie (mylę się) przeciętnej eurogry, która to jest aktualnie gorąca, bo jest nowa i stąd deklaracje o graniu, kupowaniu itp. A jak będzie normalnie w sprzedaży, to za 2-3 miesiące już nikt nie będzie nawet o niej pamiętał.
hm, przeczytałem instrukcję i teraz mam wrażenie, że jest bardzo losowa, dużo bardziej niżbym chciał…
trzeba sprawdzić, czyli tym bardziej koniecznie do zagrania na GRAMY :)
To tak przy okazji, na Solcu w Warszawie ma być też impreza, gdzie będzie można pograć w nowości z Essen, termin bliżej nie znany jeszcze ale pewnie druga połowa listopada.
Losowosc nie jest jakaś nad wyraz dużą – przynajmniej nie miałem takiego wrażenia. Warto po prostu mieć zawsze jakiś surowiec, by móc korzystać z kilku kart.
Po jednej parti zagranej na Essen wydaje mi się że ten tytuł jest za losowy dla rasowych Euro- popychaczy kostek i za nudny dla rasowych kostko-rzucaczy. Ja już na etapie słuchania zasad miałem wrażenie że mógłbym w tym czasie robić coś przyjemniejszego i jak się później okazało miałem rację. Po 60 minutach, paru bezmyślnych decyzjach i kilku okrzykach współgraczy że gram jak idiota, okazało się, że grę koniec końców wygrałem. Wydaje mi się że na tym (chyba dość słabym) essen można było znaleźć zdecydowanie ciekawsze tytuły.
Moim zdaniem ZDECYDOWANIE zagrać u kolegi.
Ps. Nie wiem dlaczego, ale moi współgracze mieli zgoła odmienne zdanie na temat tego tytułu.
Zagrałem kolejny raz, tym razem losowość dała o sobie bardziej znać niż w pierwszej partii. Faktycznie rzuty kostką i dobór kart mogą kogoś bardziej skrzywdzić albo kogoś bardziej nagrodzić niż byśmy chcieli. Jednak nadal gra mi się podoba i zostaje w mojej kolekcji. Natomiast gracze kompletnie brzydzący się losowością powinni dwa razy przemyśleć zakup gry. Tytuł Fortuna pojawia się tu nieprzypadkowo :)
Kiszken, proszę państwa, na dwie osoby kiszken. Zagram jeszcze w pełnym składzie i albo zeklnę do cna, albo uznam, że „ujdzie w tłoku”. gra ma ten nieszczęsny mechanizm losowego dobierania kart z punktami/surowcami. kto to w ogóle wymyślił? poza tym, kulanie kostką w tej formie mnie nie przekonało (ani magia tytułu nie pomogła), tak samo kombinejszyn na zasadzie „tu wezme kosteczkę, a tu ją zamienię na kroczek do przodu”. taka sobie popierdółka, panie Rieneck wracaj pan do Cuby! ;)