Mimo, że to serwis o grach planszowych, chciałem Was zaprosić do lektury felietonu podróżniczego. Za namową kolegi, a także z chęci przeżycia małej przygody, zdecydowałem się zostawić żonę, prace oraz inne sprawy na kilka tygodni i pozmagać się z trochę z azjatycka rzeczywistością. Oto garść wrażeń, oczywiście z grami na pierwszym planie.
Na początek dwa zdania o samym kraju, w którym to się działo czyli Nepalu. Pod względem rozwoju gospodarczego zajmuje on 115 miejsce na świecie i to niestety widać. Dla przykładu w samej stolicy prąd jest wyłączany dwa razy dziennie, za każdym razem na kilka godzin. Stąd sprzedaż generatorów to jeden z lepszych biznesów w tym kraju. Ja osobiście nigdy wcześniej nie byłem w Azji więc skala ubóstwa i jednocześnie bałaganu (to najłagodniejsze słowo, jakie znam), była dla mnie lekkim szokiem. Z drugiej strony, 80% powierzchni kraju to Himalaje z pięknymi szlakami trekkingowym (jeden z nich był naszym głównym celem wyjazdu). Na dodatek wspaniała kultura, niespotykana mieszanka buddyzmu, hinduizmu i zabytki liczące kilkaset lat. Wszystko to sprawia, że podróż po tych terenach dostarcza wielu wrażeń.
W miastach w większości przypadków życie toczy się na ulicach i podwórkach. Dotyczy to nawet takich czynności jak choćby pranie czy mycie się. Dzięki temu mogłem w miarę swobodnie podglądać w co grają mieszkańcy. Nie było tego wiele, ale coś tam udało mi się wypatrzeć. Zaobserwowałem ciekawe zjawisko, iż gracze często mieli wokół siebie wianuszek obserwatorów, którzy żywo komentowali rozgrywkę. Jak używam słowa żywo, to mam na myśli naprawdę głośne doradzanie, czy dopingowanie, gdzie wymachiwanie rękami i krzyczenie jest na porządku dziennym. Co do samych tytułów gier to powtarzały się w sumie cztery gry, które mam nadzieje dobrze zidentyfikowałem.
Jedną z gier, które spotkałem najczęściej jest Bagh Chal znana też pod nazwą Tygrysy i Kozy. Na to akurat byłem przygotowany, bo czytałem przed wyjazdem, iż jest to jedna z tradycyjnych gier tego kraju. W Internecie widziałem pięknie wykonane egzemplarze, a jak widać na zdjęciu obok, mieszkańcy zamiast pionków stosują zwykłe kamyki. Zasady przypominają znaną grę Lis i Gęsi z tą różnicą, że plansza nieco się różni a na początku jeden z graczy ma do dyspozycji cztery tygrysy zamiast jednego lista.
Niemałym zaskoczeniem była dla mnie obecność gry Carrom, dość mocno rozpowszechnionej na świecie. Takich stołów widywałem sporo w najróżniejszych miejscach kraju chociaż dla mieszkańców na pewno nie są one tanie. Mam wrażenie, że ich właściciele cieszyli się dużym poszanowaniem w okolicy i można było zauważyć z jaką ostrożnością były traktowane poszczególne egzemplarze.
Kolejna gra to Ludo. Jest to jedna z odmian gry Pachisi (bez fortec i blokad). Inną jej wersją jest znany i znienawidzony przez współczesnych graczy Chińczyk. Pola startowe to cztery narożniki planszy, z których gracz porusza się przeciwnie do wskazówek zegara tak, aby dojść do mety czyli środka krzyża. Tutaj z kolei zaobserwowałem bardzo specyficzny sposób rzucania kośćmi z pudełka, co przypominało hm… powiedzmy wrzucanie pierogów do gorącej wody, czyli rzut na planszę, a potem szybki ruch ręką do siebie. Miało to chyba pomóc szczęściu.
Oczywiście nie mogło się obyć bez znanej nam klasyki czyli Szachów. Była to jedna z rzadziej spotykanych gier, preferowana przez osoby będące jednocześnie sprzedawcami. Chyba z tego względu, iż spokojnie można rozgrywać partię cały dzień, a przerwę na obsłużenie klienta można wykorzystać do obmyślenia kolejnych ruchów.
Poza tym widziałem parę gier karcianych z których rozpoznałem tylko jedną a mianowicie Tysiąca. W pozostałych przypadkach próbowałem się czegoś więcej dowiedzieć ale niestety bezskutecznie.
Niestety tylko raz udało mi się dosiąść do grupy Nepalczyków, którzy na tyle dobrze posługiwali się angielskim, że chcieli mi wytłumaczyć grę. Już się ucieszyłem, że poznam jakąś tradycyjną azjatycką grę karcianą, gdy okazało się, że właśnie rozpoczynam grę we włoską grę, która przypominała częściowo Uno. Jej cechą charakterystyczną było to, że każdy gracz oprócz kart w ręku, miał przed sobą wyłożonych 6 kart w 3 stosy. W każdym stosie jedna karta była nieznana. Stosy tych kart były zagrywane gdy w ręku już nic nie zostało. Może ktoś będzie wiedział co to za gra? Dzięki tej rozgrywce mogłem zobaczyć z bliska jak bardzo emocjonalny stosunek lokalni mieszkańcy mają do gier (chyba, że trafiłem na jakiś wyjątkowo ekspresyjnych Nepalczyków). Nie graliśmy na żadne pieniądze (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo) a można było takie odnieść wrażenie. W momentach szczególnych karty nie były tak po prostu zagrywane na stół, ale rzucane przy akompaniamencie dźwięków rodem z filmów karate oznaczających zadanie ostatecznego ciosu przeciwnikowi. Potem, w zależności od rozstrzygnięcia, następowała radość triumfu lub też jęk zawodu. Oczywiście współgracze nie byli bierni przy takich momentach i dołączali się do tego koncertu. Komentowane były także moje zagrania. Jak udało mi się coś sprytnie zagrać, to dało się słyszeć wyrazy uznania. Zaraz potem zaś słyszałem podśmiewania z mojego przeciwnika, coś w stylu, hehe ty taki wyjadacz a widzisz jak ci młody zagrał. Żałuje, że nie mogłem tego nagrać ukrytą kamerą, bo była by z tego niezła gratka. Na pocieszenie zapraszam do obejrzenia jak wygląda nagrywanie nepalskiego filmu akcji…
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zabrał kilku gier do plecaka. Ze względu na konieczność oszczędności miejsca i kilogramów wybór padł na kilka karcianek. Mam nadzieje, że docenicie moje poświęcenie. Mój kolega po kilku dniach trekkingu wyrzucił z plecaka m.in. szampon czy mydło byleby odciążyć swój plecak. Ja zaś dzielnie dźwigałem gry. Z moich współtowarzyszy tylko jeden miał przed wyjazdem okazję zagrać ze mną kilka razy w planszówki. Mimo to jak usłyszał, że biorę gry karciane na wyjazd był dość sceptycznie nastawiony. Drugi kolega, gdy uprzedziłem go, że zabieram gry skojarzył to z grami fabularnymi i dziwnie na mnie popatrzył. Jednak ku mojej radości wystarczyła jedna partyjka i oboje połknęli bakcyla. Nawet nie musiałem zachęcać do kolejnych gier, bo sami garnęli się co wieczór do kolejnych rozgrywek. Przebojem wyjazdu okazała się gra Great Wall of China. Śmiesznie było obserwować krzywą uczenia się tej gry przez kolegów. Przez pierwsze kilka rozgrywek wygrywałem z dość dużą przewagą i powoli stawało się to nudne. Ale w końcu koledzy zaczęli wyciągać lekcje z porażek i rozpoczęły się zażarte pojedynki. Między innymi w jednej wszyscy trzej zdobyliśmy dokładnie taką samą ilość punktów. To było coś.
Jednak co było dla mnie jeszcze większą przyjemnością, to przedstawianie gier osobom spotkanym na szlaku. Siłą rzeczy, gdy idzie się tą samą trasą i widzi się co dzień te same twarze, nawiązują się pewne znajomości. I tak po jakimś czasie co wieczór spotykaliśmy się na kolejnych noclegach w stałej grupie osób. Wyobraźcie sobie, że to nie ja zaproponowałem pierwszą grę ale koleżanka z Anglii i było to Uno ze zwykłą talią kart. Kilka szybkich rozgrywek, nieco śmiechu i moje myśli w głowie, kiedy to się skończy. Już bez żadnych skrupułów zaproponowałem na kolejny wieczór coś swojego. To co potem się działo było dla mnie miłym zaskoczeniem. Współgracze byli zachwyceni. Wystarczyły dwie rozgrywki pierwszego wieczora i od tej pory co dzień siadaliśmy do gier z mojego plecaka. Do tej porty gry karciane były dla nich równoznaczne ze standardową talią kart. A tutaj kompletnie co innego. Co ciekawe był wśród nas kolega z Dusseldorfu, który jak przystało na prawdziwego Niemca, miał w domu Carcassonne z kilkoma dodatkami. Ale nawet dla niego to było coś nowego. Przy każdej grze pytał się o tytuł i skrupulatnie zapisywał w kajecie, rozważając kwestie czy kupić to w domu. Poza tym gdy graliśmy często byliśmy obiektem zainteresowań postronnych osób. Raz podszedł do nas Japończyk, który nie mógł się nadziwić co to za kwadratowe karty. Gdy usłyszał nazwę Hanabi to prawie zemdlał z wrażenia. Nie wiem, czy bardziej z tego powodu, iż nie znał japońskiej gry, (bo tak to chyba zrozumiał) czy też z podziwu dla nas, że gramy w grę związaną z jego krajem. Oczywiście przy okazji grania i zachwytów dawałem mini wykłady o renesansie gier, jakie to teraz bogactwo tytułów, jak na świecie to się prężnie rozwija itd. Jako, że aklimatyzacja była jednym z głównych tematów rozmów na szlaku to z wielką radością wspominałem o polskiej grze czyli oczywiście K2. Tak więc mam nadzieje Adamie, że paru nabywców Ci napędziłem ;-) A już szczytem było to, że czasami ktoś specjalnie zmieniał wcześniej wyznaczoną trasę, by dotrzeć do nas na granie. Po paru dniach, każda osoba miała swój ulubiony tytuł. Wtedy dopiero zaczęły się małe kłopoty, bo trzeba było poświęcać nieco czasu na negocjacje w co dzisiaj gramy.
Powiem szczerze, że w tym graniu co wieczór z ludźmi z różnych części świata, było coś niezwykłego. Nie mogłem się nadziwić, jak takie gry potrafią zjednoczyć praktycznie obce osoby i stać się takim obiektem zachwytów. Może to dziwnie zabrzmi, ale dla mnie to będą jedne ze wspanialszych wspomnień z wyjazdu. Takie zboczenie miłośnika gier. Oczywiście Himalaje też były piękne, ale to już inna historia :-)
świetny tekst, świetne zdjęcia, rewelacyjne wspomnienia.
zazdroszczę, mimo, że jestem miłośnikiem nizin;)
O ile pamiętam, królowały tam tygrysy i owce – przynajmniej wśród pamiątek.
Znakomity tekst!
Dołączam do głosów zachwytu :)) Brawo! Wciągająca relacja. A cała sprawa z grami – niesamowita siła internacjonalnego przebicia :)
Ja również dołączam się do głosów za :-) Dziękuję za miłe słowa o K2, wygląda że muszę zrobić wersję karcianą, tak byś mógł w przyszłości ją ze sobą zabrać ;-)