Długo oczekiwana książka o grach planszowych, z nutką idealizmu i marzeń w tytule. Hit? Kit? Dwie deszczowe chmury, czy naturalne obozowisko? Co ma nam do powiedzenia autor tej książki i zarazem jednej z najlepszych gier planszowych na świecie – Ignacy Trzewiczek?
Prawie 600 wspierających na Kickstarterze. Prawie 16k dolców zebranych, choć potrzeba było tylko tysiąca. Liczba stretch goals śmiało dobija do liczby dodatków do Carcassone. Hype większy od hal w Essen. I oto jest. Nowa książka.
Po prostu książka? Czy jest się tu czym podniecać? Książek wszak wiele, lepszych i gorszych. Ano jest. Z dwóch powodów nawet.
Pierwszy to taki, że to książka o grach planszowych. A nawet o Grach Planszowych. Wielkimi literami. Nie jest to bowiem kolejna przekrojowa pozycja, opowiadająca o tym jakie to szachy są super, jakie mądre osobistości grają w go i ile jest odmian warcabów na całym świecie. To jest „nasza” książka. Książka, która odnosi się do nowej generacji gier planszowych: tych, które znamy, lubimy, które teraz leżą dumnie na półkach sklepów z grami planszowymi, a nie upchnięte są w supermarketach obok lal i kopar. Cieszyć się warto, bo choć od daty renesansu tego hobby trochę już czasu minęło, książek ciekawie podejmujących temat jest niestety tyle, co kot napłakał. Dlatego też każda kolejna pozycja, a ta w szczególności, daje nam powód do kroczenia z podniesioną głową, do pozbycia się kompleksów, do wyjścia z cienia i stanięcia pewnie obok przedstawicieli innych dóbr kultury.
Drugi powód to Autor. A jest nim nie kto inny, jak Trzewiczek Ignacy, designer gier, wydawca i nasza polska maskotka-celebryta w jednym. Połączenie Adama Małysza, Andrzeja Sapkowskiego i Romana Gutka. Człowiek-pionier, przecierający dzielnie szlaki na polskim rynku. Ba! Przykład amerykańskiej baśni „od pucybuta do milionera” – jego wydawnictwo, Portal, jest dziś porównywane do amerykańskiego FFG, a kolejne wydawnicze pozycje rok w rok obracają się w hiciory. Zresztą, co tu dużo gadać – czy ktoś tu nie zna Robinsona Crusoe, obecnie trzynastej najlepszej gry na świecie wg rankingu BoardGameGeek?
Toteż podniecałem się, sami rozumiecie. Śledziłem kickstartera, rozglądałem się za newsami, z błyskiem w oczach myśląc sobie, że oto doczekaliśmy się! Będzie naprawdę fajna pozycja, którą może nawet da się do przeczytania wszystkim tym, którzy jeszcze nie grają, a kiedy my o grach mówimy, patrzą na nas nieufnie i z politowaniem. Po drodze okazało się jednak, że książka będzie napisana w języku angielskim. Cóż, trudno – pomyślałem. Dla mnie nic się nie zmienia, ale potencjalnych odbiorców w kraju może taka decyzja nieco zredukować. A tak – zasięg większy – więc chyba dobrze? I tak dalej, i tak dalej, trema i nerwy. Wreszcie książka pojawiła się w Portalowym sklepiku. Cap ja ci ją za grzbiecik (wirtualnie), do koszyka, potem poczta (szło dłużej niż zazwyczaj, z czego wnioskuję, że listonosz zapoznał się z pierwszymi rozdziałami), nareszcie przyszła. Po całym tym nakręceniu, poprzeczkę, mocno niesprawiedliwie, zawiesiłem niebotycznie wysoko…
I tu oto, po dramatycznym nieco wstępie, następuje recenzja. Dla pełnego porządku wyjaśniam, że recenzja ta ukazała się najpierw jako post na forum. Choć moje zdanie bynajmniej się nie zmieniło, chciałbym jednak wyjaśnić skąd ten wstęp. Trzeba bowiem postawić całość w odpowiednim świetle. Książka Ignacego Trzewiczka jest moim zdaniem istotnym kamieniem milowym i uczyni temu hobby wiele dobrego. Może zachęci innych do pisania. Może zachęci innych do tworzenia gier. Może uratuje słabujący rynek książkowy. Pociagnijmy za rok kartę z talii zdarzeń i przekonajmy się.
O samej książce? Z grubej rury i bezpośrednio: z dużym żalem przyznaję – niespecjalnie mnie oczarowała. Może pechowo wyszło, bo jako wannabe-designer-amator, równolegle czytałem „The Art of Game Design” i „Kobold Guide to Board Game Design” – i w tym zestawieniu „Board Games That Tell Stories” wypadła cokolwiek blado. Być może gdybym po prostu czytał tylko tę pozycję, miałbym inne oczekiwania. Skąd, jak, co i dlaczego – spieszę wyjaśnić.
„Board Games That Tell Stories” to ponad 250 stron uczciwego tekstu przetykanego zdjęciami z archiwum Autora. Pierwsza część książki, to stosunkowo krótkie (1-2 strony) „blogowe” wpisy na przeróżniste tematy, zwykle jednak ogniskujące się wokół pracy nad grami, czy też wizytami na planszówkowych imprezach. Drugą część zawdzięczamy kickstarterowym stretch goals, ponieważ ich przekroczenie zaowocowało zaproszeniem do współpracy szeregu znamienitych osobistości ze świata gier planszowych. Nazwiska takie jak Selinger, Engelstein, Bauza, Chvatil, Oracz, Cathala czy Kanai nie powinny być obce starym wyjadaczom. Są to bowiem designerzy gier-hitów, a więc ludzie, którzy coś tam do powiedzenia ciekawego pewnie mają – i warto ich poczytać. Każdego z nich Ignacy przedstawia, dając jakiś kontekst w temacie kto zacz i czego dokonał.
Czytamy więc i czytamy, zaczynając – naturalnie – od początku. I już na początku widać wyraźnie, że książka to zlepek postów z bloga (lub blogów, ponieważ konia z rzędem temu, kto wyliczy wszystkie piśmiennicze aktywności Autora) Ignacego – ułożone są chronologicznie i napisane w formie bardzo „szybkiej”. Jest to swoisty potok świadomości, często z dużymi emfazami, w manierze, która właściwa jest komuś, kto chce szybko, teraz, zaraz, napisać co czuje i myśli, żeby mu nie umknęło, pomijając dbałość o ogólną stylistykę. I o ile w mediach elektronicznych, blogach, video review, podcastach i tak dalej, taki zabieg przechodzi, o tyle w książce staje się on cokolwiek rażący. Sytuacji nie poprawia ten nieszczęsny angielski tekst, przez który trzeba się przedzierać, jak przez instrukcję do Twilight Imperium. Bo niby wszystko cacy, z zachowaniem (w większości) poprawnych słów i nawet mniej popularnych zwrotów, ale styl i składnia często kalkowane są bezpośrednio z polskiego. Pozamieniana jest kolejność albo wstawione są przetłumaczone na angielski wtręty, które dla obcokrajowaca znaczą co innego, niż to Autor zamierzył. Razi też kilkakrotne użycie „ciężkich” wulgaryzmów, które w języku angielskim mają moc znacznie większą, niż ich polskie odpowiedniki. Mnie do native speakera daleko, ale ta dwoistość tekstu zmęczyła mnie okrutnie. O ileż lepiej byłoby napisać ksiażkę po polsku, a potem zainwestować w dobrego tłumacza. Bo że takowy w projekcie palców nie maczał – jestem pewien. Myślę też, że książka zyskałaby na klarowności, gdyby ją jednak trochę przeredagować pod kątem angielskojęzycznego odbiorcy. Jako człowiek nauki, w ramach eksperymentu, dałem książkę do przewertowania koledze z UK, by sprawdzić, czy to tylko moje polskie malkontenctwo, czy coś jednak jest na rzeczy. I rzeczywiście, kolega kilkakrotnie nie mógł zrozumieć dokładnie „o co chodzi” albo umykały mu subtelności, które przeniesione były wprost z języka polskiego. Jestem skromnego zdania, że jeśli ma się ambicje i odwagę wydać coś w innym języku, szacunek dla odbiorców wymaga dodatkowego przyłożenia się i przedstawienia im treści w jak najprzyjaźniejszej formie. Tutaj tego zdecydowanie zabrakło. Czy jest to „straszna wada”? Tego nie umiem ocenić. Na pewno nie jest tak, że książka jest niezrozumiała. Po prostu trochę czuć amatorszczyzną. Wygłodniała społeczność planszówkowa jest w stanie wybaczyć wiele, więc i ja – wybaczam.
Rodzi się jednak pytanie: dla kogo książka jest przeznaczona? Ja większość tekstów „blogowych” i tak już wcześniej czytałem, więc raczej nie było tam dla mnie wiele ciekawego. Miałem nadzieję, że wkład „obcy” wyrówna tę szalę. I tak się częściowo stało. Tutaj na plus wyróżniają się szczególnie Bauza (o tym, że Hanabi to nie fuks), Chvatil (o wyważeniu immersji w grach planszowych), Oracz (o inteligencji graczy i jak sobie z nią radzić) oraz Selinker (o próbach naprawienia problemu gracza alfa w grach kooperacyjnych). Szczególnie należy tu pochwalić Michała Oracza, ktory napisał prześwietną rzecz, pokazując, że zarówno w doborze tematu jak i w biegłości w angielskim, bije Autora na głowę. Rozczarowany byłem niestety Engelsteinem, który na co dzień tworzy niesamowicie inteligentne „insights” w swoim podcaście Ludology, a tutaj ograniczył się do grzecznościowego artykułu o tym, że Robinson i Ignacy „są fajni”. Chyba nie miał pomysłu (albo czasu).
Tyle moich obserwacji. A inni? Polscy fani Ignacego/Portalu będą (chyba?) znali większość tych tekstów, zresztą książka nie jest po polsku, więc możnaby powiedzieć, że właściwie i tak nie jest dla nich. Fani spoza Polski czytają za to drugi blog Ignacego (targetowany bardziej pod nich), a dodatkowo będą musieli się kopać przez ten nieszczęsny angielski, ale chyba stanowić będą najbardziej ukontentowane tą pozycją grono. Sympatycy gier planszowych w ogólności mogą poczuć, że treść jest zbyt mocno zawężona do zaledwie kilku gier Ignacego, przy czym część z nich swoje latka ma – jeśli ich nie znają, niektóre teksty będą wręcz niezrozumiałe. Ci natomiast, którzy o grach wiedzą niewiele, a chcieliby jakoś zacząć (tytuł jest wszak zachęcający!), dostaną do rąk jedynie na pamiętnik designera.
No właśnie, tytuł. Otóż… tytuł niezbyt pasuje. Jasne, można jakoś tam pokrętnie ekstrapolować, że te opowieści to są właśnie te tytułowe „historie”, które narodziły się pośrednio dzięki grom planszowym. Ale, moim zdaniem, taka interpretacja jest trochę na wyrost. Ksiązka bowiem nie jest o grach, które opowiadają historie, tylko jest po prostu zestawem prywatnych wspomnień/przemyśleń Autora, dotyczących projektowania, bądź wydawania gier. Trudno też jej przypisać miano, którym chwali się, puszczając wyraźnie oczko, na okładce, a które brzmi: „Najlepszy/Najśmieszniejszy Podręcznik o Tworzeniu i Wydawaniu Gier Planszowych”, ponieważ żaden też z niej podręcznik. We wspominkach mamy: „zrób grę najlepiej jak umiesz, a jak coś jest nie tak, to do kosza – i od nowa”. O ile rada jest jak najbardziej sensowna i płynie prosto z serca i miłości do gier planszowych, o tyle powtarzana jak mantra co kilka stron, zaczyna trącić myszką. Nie ma innych madrości i lekcji do przekazania? Na pewno by się coś znalazło.
Ja bym tę książkę nazwał zgoła inaczej – „Ignacy Trzewiczek – zapiski człowieka spełnionego”. Czuć bowiem z każdej strony płynący entuzjazm, euforię wręcz, radość ze swojej pracy, wdzięczność dla bliskich i dalszych, potrzebę samorozwoju i ogólne szczęście – że się jest w takim miejscu, a nie innym. Dotyczy to oczywiście samego Autora i jego sytuacji. Jako odbiorcę gier planszowych, oczywiście, taki stan bardzo mnie cieszy – daje bowiem nadzieję, że Ignacy Trzewiczek urodzi jeszcze masę świetnych gier i poprowadzi wydawnictwo Portal ku świetlanej przyszłości. Myślę, że na stronach „Board Games That Tell Stories”, Autor chciał przekazać (nawet jeśli nieco podświadomie) także coś w rodzaju osobistego, intymnego przesłania – że planszówki mogą być kluczem do dobrego samopoczucia, że warto wierzyć w swoje umiejętności, nie poddawać się i nade wszystko realizować marzenia. Jego bowiem zaprowadziło to w fantastyczne miejsce. Podobało mi się jak książka jest złożona, jak wydana (chociaż, kuriozum: nie ma spisu treści!), cieszę się, że nie ma tu kompleksów i nie jest byle broszurką, która wstydzi się, że istnieje, ale z całym impetem idzie do przodu. Ja spodziewałem się większego skupienia wokół samych gier, może bardziej ustrukturyzowanego podejścia, szczyptę nauki, rad, jak gry tworzyć, by te tytułowe historie się w nich same pojawiały (tzw. narracja emergentna), wreszcie jaką wartość te historie mogą stanowić dla gracza i jak pomagać w grze. Nie dostałem tego, czego szukałem, ale może Wy znajdziecie tu coś fajnego. Bo przecież trochę fajnych rzeczy do znalezienia jest. W każdym razie, zakupu nie żałuję. Autorowi gratuluję przełamania lodów i życzę dalszych sukcesów – jednak sam czekam na następną książkę. Bo przecież będzie następna…
…prawda?
No no interesująco to wygląda ;) Chyba zakupie do biblioteki :)