Kubki na stół. Będziemy sączyć z nich coś ciepłego? Szukać złotej kulki pod jednym z nich? A może posłużą do rzucania kostkami? Jak przystało na produkt o nazwie parującego, włoskiego przysmaku, gra obiecuje gorące chwile. Tylko uwaga, bo można się sparzyć.
Z kawą mam tyle wspólnego, co z mercedesami. Czyli nic. W kraju przepełnionym kawoszami nierzadko budzi to prawdziwą sensację. Można nie jeść mięsa, można nie lubić fantasy – ale nie pić kawy?! Jakże to? Zwyrodnienie! Nieustannie podejmowane są próby nawrócenia mnie na właściwą drogę. Wszystko na nic. Krzywię się wciąż niemiłosiernie: jak ma smakować, kiedy nie smakuje? I nigdy nie uwierzę, abym z tym napojem miał kiedyś „cokolwiek bliżej”.
Czy raczej: nie wierzyłem. Bo oto dziwnym zrządzeniem losu recenzuję Cappucino – grę, która jest o kawie. No, przynajmniej w tytule. Dobra, po otwarciu pudełka też. Grę rok temu (2013) przyniósł na świat pan Charles Chevallier, z pomocą wydawnictwa Matagot. W naszym kraju, gra (ze zmienioną lekko grafiką pudełka) została wydana w tym roku (2014) przez Egmont.
Ach, pudełko – jak ono jest wykonane! Niczym solidna szkatuła najprzebieglejszego włoskiego mafioso… Powlekane miłym w dotyku materiałem, prezentujące wykwintny minimalizm (zaledwie logo w środku na brązowym tle), zapinane na magnesik. Budzi respekt. A dlaczego po otwarciu pudełka też? Bo tam, moi mili, znajdziecie cztery rządki nałożonych na siebie, upakowanych grzecznie (choć ciasno jak sardyny w puszce) gumowych „kubeczków do kawy”. Przynajmniej za takie chcą uchodzić. Wszyscy, którym owe kubeczki pokazywałem, mieli skojarzenie raczej z wafelkami do lodów. Ale wciąż włoskich, nomen omen, więc może nie jest tak źle. Jeśli chodzi o kolory, kubeczki są w różnych odcieniach burości: tzw. burość jasna, burość brudna, burość burość i burość ciemna. Płeć piękna zapewne ma jakieś własne nazwy na owe barwy (zgaduję: kremowo-fikuśny, ciemny kasztan z Nepalu, różany mahoń po przejściach i tak dalej), na razie wystarczy nam jednak powiedzieć, że zróżnicowanie kolorystyczne jest cokolwiek niewielkie. Konkretnie – od kremowego po ciemnobrązowy. Allora, czy kto widział kolorową kawę? Kubeczki przyjemne, powycinane w sympatyczną fakturkę i całkiem duże – w mniej dystyngowanych sytuacjach mogą śmiało posłużyć za kielony do wysokoprocentowych napojów. Co ciekawe, gra prosi nas aby korzystać z nich odwrotnie niż mogliśmy się przyzwyczaić – stawiać je bowiem będziemy do góry dnem. I bardzo fajnie, bo każdy kolor kubeczka ma na tym dnie narysowaną miłą niespodziankę – grafikę, stylizowaną na namalowaną mlekiem na faktycznej kawie. Listek, panda, nawet kocur. Elegancko!
Coś jeszcze? Nie, to wszystko. 4 kolory kubeczków po 16 sztuk każdy. Nic więcej w pudełku (poza instrukcją) nie ma. Brzmi to nieco podstępnie w skojarzeniu z tytułem na okładce („gra planszowa”). Wobec braku talerzyka i nakrycia za planszę posłuży nam więc stół. Ale nie taki znów stoliczek do kawy, bo będzie potrzeba całkiem sporo miejsca. Skoro już jesteśmy we Włoszech, przyjmijmy, że gra zajmuje tyle, co duża pizza Capriciosa.
Gra się bardzo prosto. Sięgamy do instrukcji, która nam to wszystko objaśni. Tekstu w niej jest kilka zdań zaledwie, nie ma miejsca na niedomówienia. Grać można we dwie, trzy lub cztery osoby. My zagramy sobie w cztery, bo dużo wody na kawę wstawiliśmy. Każdy wybiera kolor i zagarnia właściwe kubeczki łapczywie do siebie. Następnie pracowicie rozmontowuje „wieżyczkę”, jaką utworzyły (tak są przechowywane w pudełku) i ustawia je na środku stołu. Potem wspólnie kubeczki mieszamy, by stały w możliwie przypadkowych kombinacjach, wreszcie rozstawiamy. Tutaj jest pewien zgrzyt. Każdy kubeczek ma podstawę sześciokąta. Zasady mówią, że kubeczki mają się stykać bokami podstaw – i to tak, by nie było między nimi dziur. Ot, taki plaster miodu. Brzmi niegroźnie, ale montowanie tej zastawy trochę trwa i – niestety – może czasem zirytować. Dokładne dopasowywanie boczków to niemal osobna gra w grze.
No dobrze, kubeczki rozstawione na stole. Jak wygrać? Ukończyć grę z najwyższym stosem kubeczków, przy czym kubeczek u góry musi być „naszego” koloru.
Jak to osiągnąć? Gracze kolejno wykonują swoje ruchy. Ruch polega na wybraniu „swojego” kubeczka (lub już istniejącego stosu, na którego szczycie jest ”nasz”) i umieszczeniu go na szczycie kubeczka-sąsiada, stykającego się boczkiem. Może to być kubeczek innego gracza lub swój. Obowiązuje tu prosta zasada, że nie można porywać się z motyką na słońce – tj. nie można „wskakiwać” na stos wyższy od tego, którym ów „skok” wykonujemy.
Jeden kubeczek może wskoczyć na inny (obydwa są stosami o wysokości 1). Jeden kubeczek nie może wskoczyć na stos dwóch kubeczków. Sześć kubeczków może wskoczyć na stos czterech kubeczków, tworząc tym samym stos dziesięciu kubeczków (który budzi powszechny respekt). Nie można „skakać” przez puste miejsca lub inne kubeczki. Gdy w wyniku tej całej skakanki, nasz kubeczek / stos zostanie odizolowany od reszty gromadki (nie będzie stykał się z żadnym innym), usuwamy go z pola gry i kładziemy przed sobą. I … to w zasadzie tyle.
Kiedy nie ma już żadnego kubeczka lub stosu, którym można by się ruszyć, kończymy grę (pozostali grają dalej, dopóki nie skończą się im możliwości ruchu). Na koniec łączymy swoje zebrane kubeczki i stosy w jeden duży i z wypiekami na twarzy przysuwamy do stosów pozostałych graczy, porównując wysokości. Kreatywni gracze mogą tutaj próbować kombinować, nasuwając na siebie kubeczki bardzo luźno, ale uwaga – jeśli ktoś nas nakryje na takim oszustwie, może nas już nigdy nie zaprosić na kawę. Czy warto ryzykować? Trzeba przyznać, że aspekt „fizycznego” porównywania stosów jest bardzo przyjemny i korzysta z tego, co dają nam gry planszowe – możliwość faktycznego obcowania z komponentami.
Dla tych, co już z niejednego pieca chleb jedli i z niejednego burego kubeczka kawę pili, Cappuccino oferuje wariant zaawansowany. W tymże, zamiast losowo rozstawiać kubeczki na początku gry, gracze tworzą pole rozgrywki, ustawiając na zmianę po jednym swoim kubeczku (prezentując przy tym mądre miny, jakby wiedzieli co robią) do skończenia puli. Trzeba pamiętać, by dokładać kubeczek tak, by stykał się co najmniej dwoma ściankami z innymi. Ograniczenie sensowne, zważywszy na to, że bez niego jakiś dowcipniś mógłby porwać się na układanie „węża”. Z kolei przy grze na dwóch graczy każdy zawiaduje dwoma kolorami, a na końcu gry wybiera jeden z nich, który będzie uznawał przy liczeniu punktów (drugi kolor się „nie liczy”). Niezależnie od wariantów, gra trwa kilkanaście minut, z czego istotna część przeznaczona jest na żmudne układanie kubeczków.
No i proszę, kawa wypita. Jak smakowało? Ja się krzywię, ale ostrzegałem na początku, że tak będzie. Trzeba powiedzieć otwarcie, że kawa w grze istnieje tylko w nazwie i pośrednio – w komponentach. Sama rozgrywka jest po prostu suchą, abstrakcyjną, logiczną grą w optymalizowanie ruchów i zarządzanie strategią „rozmieniania się na drobne” i „kompresji planszy” (przestrzeń ruchów systematycznie maleje wraz z rozwojem gry). Fani serii GIPF, bez większego trudu skojarzą tę mechanikę z dość podobnymi (na pozór) Tzaar i Dvonn. To porównanie wypada tutaj na niekorzyść Cappucino. Gry te bowiem kosztują tyle samo, wszystkie mają komponenty „premium” (w grach GIPF znajdziemy mile stukoczące żetony z do-dziś-nie-wiem-czego), tyle tylko, że Tzaar i Dvonn posiadają jeszcze plansze, oraz miejsca odpowiednio 2 i 3 na blisko 4500 gier w rankingu serwisu Board Game Geek. Innymi słowy: niekwestionowani liderzy. A to dlatego, że choć mechanika podobna, w Tzaar i Dvonn jest ona wysublimowanie rozwinięta, udoskonalona, przemyślana precyzyjnie, w rezultacie dając gry bardziej zaawansowane, stanowiące większe wyzwanie, bardziej regrywalne. Zasady wszytkich tych trzech gier są prościutkie, łatwe do nauki i zapamiętania – ale akurat te z Cappuccino ograniczają głębię rozgrywki. Jednakże gra nie jest wcale znowu taka od czapy. Wciąż mamy tutaj produkt co najmniej poprawny. W tej prostej mechanice ukrytych jest kilka „haczyków” i ich odkrywanie oraz zastosowanie może przynieść trochę radości początkującym graczom. Na początku. Potem istnieje ryzyko, że rozgrywka stanie się schematyczna i nieekscytująca. Dodatkowo Tzaar i Dvonn nie próbują oszukiwać – są to gry stricte na dwóch graczy. Cappuccino aspiruje do miana gry rodzinnej, zachęcając rozgrywką czteroosobową. Niestety, szybko da się dostrzec, że gra czteroosobowa generuje na stole duży chaos, który ciężko kontrolować. Nie jest łatwo bronić się na trzech frontach naraz, a „zjedzenie” naszego stosu przez jednego gracza jest dużo bardziej bolesne (trudniej się „odkuć”). Wariant czteroosobowy trudno mi polecić – chyba że komuś taka chaotyczność zupełnie nie przeszkadza (ale wtedy pewnie jest fanem gier ameri i kijem by Cappucino nie dotknął).
Podsumowując: nie jest to zła gra. Początkującym graczom może się nawet podobać. Ci jednak muszą pamiętać przed zakupem, że temat jest czysto umowny (instrukcja ani jednym słowem nie mówi, dlaczego akurat kubeczki i skąd Cappuccino, a nie Latte, Mocca czy rozpuszczalna), a gra jest grą abstrakcyjną. To byłby sprawiedliwy układ, gdyby gra kosztowała 50 złotych. Niestety, kosztuje dwakroć tyle – a za tę kwotę można już dostać dużo lepsze pozycje. Cóż. Mleko się rozlało.
Cappuccino
Autor: Charles Chevallier
Wydawnictwo: Egmont
Ilość graczy: 2-4
Czas: ~15 min
Do ogólnej oceny można dodać 1 jeśli dodatkowo znajdziecie w domu inne zastosowanie dla kubeczków (można w nich np. zasiać rzeżuchę).
Złożoność gry
(3/10):
Oprawa wizualna
(9/10):
Ogólna ocena
(5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Ot, nie mogę powiedzieć, że gra jest zła, ale też nie znajduje w niej niczego takiego, co skłoniłoby mnie, żeby ją polecać, czyli totalny przeciętniak. Sporo istotnych wad wpływających na grywalność. Odczuwalne zalety powodują jednak, że osoby będące fanami gatunku – mogą znaleźć w niej coś dla siebie.