Dziś Cotygodnik wybitnie dla miłośników eurogier, z jednym rodzynkiem w postaci uwag Inka na temat 1989: Jesień narodów. Euro czy nie, do lektury zapraszamy niezmiennie :)
Pingwin
Dzieci zazwyczaj wracają z obozu z pełną gamą nowych doświadczeń. Żeńska połówka moich twinsów już od progu rzuciła się do mnie, żeby coś mi pokazać…. Mama, jaką za….fajną grę przywiozłam! WARCABY się nazywa…. zagramy? …. zbaraniałam ;) … no ale jak się wychowuje dzieci na nowoczesnych planszówkach, to się nie ma potem czemu dziwić.
Dla nas, staruchów, którzy przez lwią część dzieciństwa posiadali jedynie chińczyka, szachy i talię 52 kart warcaby nie kojarzą się dobrze. A prawda jest taka, że to całkiem niezła gra strategiczna, mająca wiele odmian (tzw. warcaby polskie na planszy 10×10 są nawet dyscypliną sportową). Biją na głowę sporo nowoczesnych planszówek pod względem móżdżenia i możliwych strategii (choć te nowoczesne mają o wiele wyższe noty na BGG). W każdym razie moje dzieci od dwóch tygodni nie chcą grać w nic innego (no, prawie nie chcą) poza warcabami…. one po prostu nie mają złych skojarzeń i to jest najlepszą rekomendacją tej gry ;)
A w międzyczasie przyszło pancerne pudełeczko z Rebela z grą Uwe Rosenberga w klimatach artystyczno-krawieckich. Patchwork. Pierwszy rzut oka i okazuje się, że zasady są baaaardzo proste, 5 minut to nie tylko tłumaczenia, ale tłumaczenia razem z pierwotnym czytaniem instrukcji. Poruszając się pionkiem wśród kawałków tkaniny ułożonych dookoła planszy (prawie jak przy uciekających z laboratorium amebach) będziemy kolekcjonować guziki, które są walutą i jednocześnie punktami zwycięstwa oraz fragmenty układanki, które przenosimy na własną planszę próbując zszyć z nich jak najbardziej spójną poszewkę dla naszej kołderki. Do tego mamy uciekający czas – każda akcja kosztuje nas określoną liczbę pól (prawie jak pijane gnomy na Czerwonym Listopadzie) a turę rozgrywa zawsze gracz, który jest ostatni na torze czasu. W czym jest twist? W decyzjach: który fragment układanki wybrać? tańszy czy droższy? mniejszy z guzikami (guziki na kołderce przynoszą nam co jakiś czas dochód, więc im więcej tym lepiej) czy bez guzików, ale za to większy lub zwyczajnie bardziej pasujący? Czy wybrać fragmenty kosztujące mniej czasu czy te cenniejsze, które sprawią, że wyrwiemy do przodu? Skupić się na swoim patchworku czy napsuć krwi przeciwnikowi. Na razie zupełnie nie mam pomysłu na optymalną strategię, ale mam pomysł na kolejne wieczory: Patchwork we dwoje :)
Ginet
Zeszły tydzień upłynął u mnie pod znakiem gier rodzinnych (a to ci niespodzianka).
Na pierwszy ogień poszła Kolejka. Przepychanki kolejkowe były dość sprawne i partię rozstrzygnęliśmy już na początku drugiego tygodnia. O dziwo, o ile starzy wyjadacze wiedzieli czego się po tytule spodziewać to nowym graczom gra jakoś nie przypadła do gustu (dziwne myślałem, że Kolejka spodoba się każdemu).
Następnie zaczęło się rozbudowywanie europejskiej sieci połączeń kolejowych w grze Ticket to Ride: Europa. Rozgrywka pięcioosobowa i dobór tras spowodowały jakieś nadzwyczajne zagęszczenie połączeń w centrum kontynentu, przez co nikt nie obył się bez postawienia przynajmniej jednego dworca. Ja zakończyłem partię z dwoma, jedynie czterema skończonymi trasami i słabiutkim wynikiem 78 punktów.
Kolejnego dnia (już w gronie czterech osób) przyszła kolej na Keltisa. Losowość tej gry coraz bardziej mi przeszkadza, choć w dalszym ciągu zagram w nią partyjkę bez zbytniego krzywienia się. W środę jakoś wyjątkowo fortuna mi nie sprzyjała i co chwilę musiałem poświęcać ruch na wymianę karty, bez poruszania się przy tym do przodu. Ostatecznie jednak udało mi się zająć wysokie, drugie miejsce, a to za sprawą zgromadzenia sporej ilości zielonych kamieni.
Na koniec udało się pograć jeszcze w Mare Balticum. Ta gra z kolei niezmiennie mi się podoba i za każdym razem po rozegranej partii dziwię się czemu tak rzadko u nas trafia na stół. Tym razem postawiłem na taktykę połowu jednego gatunku rybek i zbierania bursztynów. Wyspecjalizowałam się w połowie dorszy, które obstawiłem za 3 punkty, dzięki czemu z 9 rybkami i 5 bursztynami oraz wynikiem 32 punktów zająłem ex equo z żoną pierwsze miejsce. Dowiedziałem się też czegoś nowego. Mianowicie tego, że przy takiej samej zdobyczy punktowej do zwycięstwa liczy się ilość wyłowionych rybek, a tych żona miała więcej. I ze tryumfu nici…
Ink
1989: Jesień Narodów trafiła w moje ręce w ramach mathandlu niemało już miesięcy temu, ale przez cały ten czas cierpliwie czekała na pierwszą partię. Swego czasu z satysfakcją pogrywałem sobie w Zimną Wojnę, zatem co do 1989 miałem bardzo konkretne oczekiwania – ma być taka jak Zimna Wojna, tylko w innych okolicznościach historycznych i lepsza. Bo następca musi być lepszy, prawda? Okoliczności historyczne, a jakże, zmieniły się, ale jeśli chodzi o przewagę jakości, ta jedna partia pozostawiła po sobie więcej wątpliwości, niż przekonania. Mamy tu dwie najważniejsze innowacje – walkę o wpływy (dodatkowe starcie podczas punktowania danego kraju) oraz mechanizm przejmowania kolejnych krajów przez siły opozycyjne. Od razu powiem, że walka o wpływy zupełnie mnie nie przekonała. Dorzucono do rozgrywki kompletne abstrakcyjną minigierkę karcianą z gatunku „gram długi kolor i wygrywam”, w dodatku dokładającą do 1989 kolejne rzuty kostkami, jakby nie wystarczyło tych, które są. Wprawdzie widzę, co usiłowano tym osiągnąć, a mianowicie to, by opłacało się na mapie walczyć o każde pole, bo nawet nieistotne z punktu widzenia punktacji miasta mogą zwiększać nasze szanse w walce o wpływy. I to się sprawdza, ale sama gierka nadal mi się nie podoba. Podoba mi się natomiast połączenie „coupów” i „realignmentów” (jakkolwiek zwą się one po polsku) w jeden rodzaj akcji, bo ich rozdwojenie nie wnosiło do Zimnej Wojny zbyt wiele. Tym niemniej ta nowa, przewrotopodobna akcja nadal, tak samo jak w ZW, jest niesamowicie frustrująco losowa. Z kolei mechanizm przejmowania państw (konkretnie – tracenia ich przez komunistów) jest niezwykle klimatyczny, ale sprawia, że część bardzo potężnych kart może nader wcześniej stać się kartami nieużytecznymi (straciłem Polskę bodaj w drugiej rundzie, oczywiście przez niefortunny rzut ;), a jest mnóstwo kart odnoszących się konkretnie do Polski). I na koniec – brakuje mi DEFCONU i napięcia mu towarzyszącego, tak klimatycznie, jak i mechanicznie.
Podsumowując – obaj ze znajomym stwierdziliśmy, że grało się bardzo fajnie (niech nie zwiedzie Was wcześniejsze narzekanie), ale że kiedy za jakiś czas znów siądziemy do partii, prawdopodobnie zdejmiemy z półki Zimną Wojnę, a nie Jesień Narodów.
Veridiana
WRS
Miniony tydzień na zielono! Pod znakiem Friesego. I to nieco z zaskoczenia, bo plany były inne.
Fürstenfeld – pyszna partia bardzo dobrej gry. W wariancie zaawansowanym po przetasowaniu talii dobieramy na rękę 10 kart i jedną z nich zostawiamy, a pozostałe układamy na spodzie talii. Trafił mi się w tej startowej ręce Scavenger – czyli karta pozwalająca usuwać z gry do dwóch kart na turę. A potem wybudowałem Laboratory, co jeszcze przyspieszyło przewijanie talii. W efekcie błyskawicznie czyściłem talię ze zbędnych kart. Mimo, że od strony ekonomicznej nie było wesoło. Przeciwnicy mając Crane (dźwig dający zniżkę) budowali więcej i lepszych kart. Ale na koniec okazało się, że odchudzona talia pozwala zrealizować plan i mój pałac powstał najszybciej. Bardzo lubię takie granie. A Fürstenfeld jest wyjątkowo wdzięczny, bo wymaga od nas i taktycznych decyzji – co w tej chwili zrobić, jak i strategicznego planu. Gromadzić kasę na swobodne budowanie pałacu, czy próbować szybko (bo taniej) realizować drogę ku zwycięstwu. Zawsze polecam spróbowanie tej ciekawej gry z browarami w centrum uwagi.
Fabrikmanager – mam do tej gry wielki sentyment… Był czas, gdy z Synem łupaliśmy po kilka partii dziennie! A i w pełnym składzie jest to kapitalna gra. Jedyne co może sprawić problem to efekt początkowych paru partii. Gdy nietypowa mechanika powoduje, że początkujący gracze działają nieco na oślep i chaotycznie. A w takiej sytuacji efekt końcowy jest równie przypadkowy. Sama rozbudowa naszej fabryczki, decyzja o inwestowaniu (a czasem o przeinwestowaniu!) obserwacja i próba torpedowania planów konkurencji – sam miód! A do tego ta szybkość rozgrywki, godzina jest spokojnie osiągalna. Co skutkuje właśnie ochotą na kolejną partię. Emocje od początku do końca, licytacje kolejności, trudne zakupy – polecam!
Pięć ogórków – prosta karcianka o dziwacznej regule zdobywania karnych ogórków. Gramy, gramy a liczy się tylko ostatnia lewa! Dla wielu osób to zbyt chaotyczne i przez to nielubiane. W mojej grupie udało się złapać ducha tej lekkiej gry i bardzo chętnie ją rozgrywamy jako właśnie nieobciążającą, ale dającą dreszczyk emocji karciankę. Owszem słaby układ kart może położyć mistrzowskie plany. Ale też nie gra się jednej rundy, a kilka i jest okazja by statystycznie potwierdzić swoje umiejętności. Po prostu lubię.