RAJ się bije, Pingwin zakochany w jakiejś księżniczce, WRS odpręża i wraca do klasyki, a Veridiana przemierza szlaki górskie z nowym pudełkiem w dłoni… A może to tylko pozory? Przeczytajcie między innymi o Enemy Action Ardennes, La Granji, Liście miłosnym, Zlocie Pingwinów, Szalonych zegarkach i Dominionie :)
RAJ
W tym tygodniu miałem okazję poznać dwie nowe gry. Pierwsza z nich to Enemy Action Ardennes. Moim zdaniem ta gra wnosi nową jakość do heksowych gier wojennych i to będzie przebój. Niestety cena jest zaporowa, ale moim zdaniem warto było wydać te pieniądze. Teraz się nie będę o niej rozpisywał, gdyż szykuję tekst z serii „rzut okiem”, więc będzie co czytać. Drugi tytuł to Halo: Fleet Battles, The Fall of Reach. To nowa gra figurkowa Spartan Games. Tym razem mamy okazję toczyć kosmiczne bitwy w świcie znanym z serii gier komputerowych Halo. Rozgrywka jest szybka i przyjemna, a autorzy starali się aby mechanika i charakterystyka okrętów była dopasowana do tego co było widać w grach i filmach. Można grac siłami ziemskimi – okręty są słabsze ale liczniejsze lub Covenantem – silniejsze ale mniej liczne.
Każdy typ okrętu ma swoje cechy specjalne (ślizg w bok, dopalacze czy kamuflaż), do tego mogą one tworzyć różne formacje, które dodatkowo zmieniają ich charakterystyki (np. jedna zwiększa odporność na ostrzał a inna zwiększy siłę ognia rakiet). Dodatkowe umiejętności specjalne oferują rozmaici dowódcy floty – jeden jest lepszy w abordażu, inny w manewrowaniu i ostrzale. Mocno zostały też zaakcentowane walki myśliwców – mogą nieźle namieszać. Muszę też wspomnieć, że figurki okrętów są naprawdę rewelacyjne – świetnie wyglądają i są dobrze wykonane, więc nie ma problemu z klejeniem ich. Jak ktoś lubi kosmiczne klimaty, to będzie zadowolony.
Pingwin
Mnie w tym tygodniu z racji wędrówek z plecakiem towarzyszyła jedna z najmniejszych gier (o ile w ogóle nie najmniejsza) czyli List Miłosny Seiji Kanai. Zawsze mam ją przy sobie – dobra jest do piwka, podczas nieoczekiwanej herbatki u kumpeli, w autokarze. Dobra jest też w schronisku i na zielonej łączce. Nie będę się rozpisywać, wszyscy ją znamy – dość napisać, że dwuosobowe partie zazwyczaj kończą się bardzo szybko (wystarczy dostać np. Księżniczkę i Barona na rękę, albo zwyczajnie zagrać Strażniczkę – której jest w talii najwięcej – i mieć przysłowiowego „nosa”). Najlepiej się gra w 4 a nawet 5 osób (mimo, że formalnie gra jest do 4). Mnie urzeka dynamika gry, wysoki poziom generowania dobrego humoru i błyskawiczne partie, dzięki którym w ogóle się prawie nie czuje faktu, że to gra eliminacji. I te jedyne 16 kart – porównywalna z nią może być chyba tylko Zombi Dice ze swoimi 13 kostkami (bo już nie Tenzi, w którym nie ma miejsca na myślenie) – ale gra Steve Jacksona jest przy tym o niebo droższa. Tak czy owak – List miłosny to moja ulubiona kieszonkowa gra a Seiji Kanai to projektant, na którego łypię łaskawym okiem – i nie mogę się już doczekać Zagubionego dziedzictwa (tegoż autora).
WRS
Szalone zegarki
Uwielbiam gry imprezowe. Znam ich trochę i zanim poznam nową, mam obawy czy autor dał radę. Czy można coś takiego jeszcze wymyśleć, aby boki zrywać, cieszyć się chwilą, odprężyć się przy stole…
Na szczęście w większości przypadków można. 2 pionki, czyli rodzinna linia wydawnicza Portalu, wydała właśnie Szalone zegarki. Grę w której miesza się w głowie od prostego – zdawałoby się – liczenia godzin. Zagrywając karty odliczamy kolejne godziny, ale czasem musimy liczyć w przeciwną stronę, gdy wyjdzie karta maszyny czasu. Do tego zdarza się szczęśliwa(?) koincydencja, gdy nasz odkryty zegar zgrywa się z powiedzianą przez nas godziną. I jest wyścig, by walnąć w specjalny zegar na środku stołu. Brzmi nieco nudnie, ale praktyce już to dostarcza niemało śmiechu, zaskoczenia i dobrej zabawy. A przecież już po paru rundach dodajemy nowe reguły wymuszające zupełnie inne, zaskakujące reakcje. O! i wtedy się zaczyna… W naszych partiach zostało to od razu podsumowane sentencją: Jakże to? Czterech zasad nie ogarniasz? Zaiste, liczyłem na dobrą zabawę. Ale to co wyprawiają z nami Szalone zegarki przeszło moje najśmielsze oczekiwania! Chyba zaraz znów zaczniemy odliczać godziny…
Small world
Klasyk, który wciąż zachwyca. Kapitalna mechanika wymierania ras zmusza do bardzo przemyślnego planowania swojej strategii na grę. Równie dobrym pomysłem jest mieszanie ras i zdolności, co gwarantuje niepowtarzalność każdej partii. A proste zasady podbojów z nutką losowości, jak lubią prawdziwi wojennicy, dodają zażartości każdej turze. Mimo, że gram tylko w podstawkę bardzo lubię każdą Smallworldową rozgrywkę. To gra, która zasłużenie zbiera tak wiele nagród, dobrych opinii i przede wszystkim cieszy tylu graczy. Każda złotówka może mieć znaczenie, stąd nie ma prostych automatycznych akcji. A świetnie dopasowane do liczby graczy plansze i czas trwania dodatkowo stymulują mózg do najefektywniejszego wysiłku. Warto!
Dominion
W nowej szacie GFP prezentuje się bardzo ładnie. Co prawda daleko nie wszystkie karty zostały zmienione, a nawet gdzieniegdzie pozostały odwołania do zarzuconych nazw (nadal czasem złocisz zamiast złota występuje), ale nie zmienia to faktu, że podstawka dobrej serii znów podbija serca kolejnych graczy. Dominion w wersji podstawowej to szybka karcianka, gdzie do odrobiny szczęścia potrzebne jest jeszcze wyczucie. Wyczucie, kiedy zaprzestać gromadzenia środków, a przejść do zdobywania punktów. Świetnie podbija to emocje w czasie rozgrywki, bo nie jest to łatwe zadanie. Widziałem partie, gdy ciut za wcześnie rozpoczęte kupowanie zielonych kart skończyło się dramatycznym i bezradnym patrzeniem na finisz lepiej przygotowanego przeciwnika. Także takie, gdy wspaniale zbudowana maszynka rozpoczęła pracę, ale nie było już za bardzo kart zwycięstwa, by je kupować. No i oczywiście takie, gdy właśnie to doświadczenie procentowało i perfekcyjnie – czasem o punkt, czy dwa – pozwalało wygrać. Więcej o Dominionie w recenzji, która niedługo na naszych łamach.
Zlot pingwinów
Egmont wyszukuje perełki, które są później ozdobą każdej kolekcji. Zlot pingwinów, to najnowsza gra, która jest ciekawym mixtem pomysłów kojarzących się z kilkoma znanymi grami jak Villa Palletti czy Jenga. Zaczyna się od szaleństwa – na czterech kulkach ustawiamy chybotliwą górę lodową i jednego pingwina. A potem już jest coraz bardziej niesamowicie… Zgodnie z regułami odkrywanych kart dokładamy duże albo małe pingwiny, do nich(!) doczepiamy ryby, nad nimi chmurki albo mewy. A czasem musimy jakąś kartę sprytnym ruchem strącić, gdy wypadnie nam mors. Jest to oczywiście czystej wody zręcznościówka. Ale to ile daje frajdy, gdy musimy konstruować szaloną strukturę na tych niestabilnych kulkach, to ujawnia się dopiero w praktyce. Dla mnie bomba! Świetne wykonanie, oryginalne połączenie różnorodnych pomysłów i niezobowiązująca zabawa dla każdego. A w takie upały mimo wszystko chłodzi swoim klimatem…
Veridiana
Ubiegły tydzień to głównie klub i weekendowy wypad w góry. To znaczy, góry były gdzieś w tle, a na pierwszym planie GRRRRRRy i GRRRRRRill :D
W klubie poznałam Baronię na dwie osoby, która okazała się naprawdę niezłym pojedynkiem taktycznym (po pierwszych ruchach sądziłam, że to taka kolorowa popierdóła, ale z każdą minutą i każdym kolejnym zajętym polem podobało mi się coraz bardziej) oraz próbowałam po raz kolejny pokonać kolegę Andzieja w naszą ulubioną chyba ostatnio grę – Fields of Arle. Nasze potyczki dały mi już dużo materiału do przemyśleń, więc jeszcze w tym tygodniu powinna ukazać się RECENZJA.
Inna nadchodząca recenzja kazała mi się z przyjemnością pochylić nad wyjątkowym kombajnem, czyli Alchemikami w rodzimym wydaniu. Musze powiedzieć, że gra mocno daje po czapie, ale jest niezmiernie oryginalna i śliczniutka. Nie jest to jednak gra dla każdego (a która jest?) i wymaga odrobiny cywilizacji, jaką jest generalnie dostęp do prądu (ewentualnie zdesperowanego altruisty, który będzie nam robił za aplikację). Jak mniemam, wszyscy, którzy tytułem kiedykolwiek byli zainteresowani, doskonale wiedzą, o czym jest mój enigmatyczny opis, a ci, którzy nie wiedzą – dowiedzą się w RECENZJI.
Tak już więc jesteśmy w górach, w których to pięknych okolicznościach przyrody postanowiliśmy rozdziewiczyć nowy nabytek klubowy – La Granję. Wpadłam jakoś na tę grę przypadkiem w Internecie i coś mi kazało (bo nie instrukcja – nie lubię ich czytać na sucho) spodziewać się złotego Graala w kwestii mozolnej rozbudowy gospodarstwa. I chyba to jest TO! Przynajmniej tak nam się wydaje po 2 rozgrywkach. O tym, jak mi sie będzie wydawało po kilku więcej przeczytacie w RECENZJI. Gra spodobała się wszystkim, łączy w sobie wiele elementów, a wykonaniem przypomina… no sami zobaczcie:
Żeby nie było, że tylko siedzieliśmy, graliśmy i jedliśmy:
Podczas wypadu odkurzyliśmy też nieco starsze tytuły: Macao (jedna z najbardziej niedocenianych gier, mistrza Felda), Age of Empires III (w oczekiwaniu na noweeeee wydanieeeee (!!!) ) oraz Vinhos. Ostatni tytuł zaserwowaliśmy sobie w poranek dnia wyjazdu. Tak, to zdecydowanie gra na poranki. Piękna, soczysta, ciężka gra ekonomiczna, po której totalnie wykończeni psychicznie rozjechaliśmy się do domów. Dobrze, że po drodze nie złapała nas policja – stężenie geekpromili we krwi mieliśmy spore :D