Nasi wysłannicy na Essen chyba się jeszcze nie wyspali po powrocie, stąd dzisiaj tylko wpisy „krajowe”. Ale za tydzień szykujcie się na wrażenia poessenowe!
Pingwin
W tym tygodniu głównie z dziećmi.
Nightfall. Stary ale jary deckbuilding. W wersji hardcore ;). Trzeba uważać na to jakie karty się kupuje. Nie tylko muszą być dobre, jeszcze muszą pasować kolorystycznie do talii. Każda karta jest bowiem oznaczona kolorem głównym + dwoma kolorami łączącymi (o dopalaczach nie wspominając), tzn. takimi, które umożliwią zagranie dodatkowych kart w tworzonym łańcuchu (faza wykorzystywania efektów kart). Jeśli będziemy mieć karty w barwach, których nie da się połączyć – raczej nie osiągniemy sukcesu, bo będziemy tworzyć mega krótkie łańcuszki. Drugi aspekt, który mi się podoba, to karty sługusów, które lądują przed nami aż do następnej kolejki. Mają za zadanie ochraniać gracza przejmując na siebie uderzenia, a jeśli dotrwają do następnej kolejki wykorzystywane są do zadawania ran innym graczom (którzy z kolei chronieni są przez swoich sługusów). To ulubiona gra mojego syna. Zawiązuje koalicję z siostrą i tłuką mnie niemiłosiernie…. Lodzio miodzio panowie!
Zakazana wyspa. Zmieniamy klimat z bezwzględnej rywalizacji na pełną kooperację. Mechanicznie to lżejsza wersja Pandemii. Za to cudownie wydana – i m.in. za to wydanie kochają ją dzieci. Muszę się przyznać, że – wbrew pozorom – całkiem miło mi się grało. Wbrew pozorom, bo myślałam, że już nigdy nie usiądę do Zakazanej wyspy skoro zdobyłam Pandemię, ale ponieważ dzieci nie pozwoliły mi się jej pozbyć to tak wyszło jak wyszło i znowu zagraliśmy. I chyba jednak przez najbliższe lata się jej nie pozbędę. Łatwe gry kooperacyjne mają tę zaletę, że w połowie partii mama może polecieć do kuchni przygotować kolację zostawiając wszystko w rękach dzieci i wpaść na końcówkę, żeby pańskim okiem ocenić postępy ;) Tym razem nam się udało…. choć nie było to do końca oczywiste.
Kragmortha. Gra, w której ja się zbyt dobrze nie czuję, za to uwielbiają ją moje dzieci. Każdy gracz wciela się w postać goblina przemykającego się po bibliotece aby dostać się do biurka, do księgi zaklęć. Po co? Bo zaklęcia pomagają nam w grze. Ale wcale nie gwarantują zwycięstwa. Po bibliotece krąży Rigor Mortis i krzywo patrzy na tego, kogo spotka – jednym słowem – napatoczysz się na Mrocznego Władcę => otrzymasz kartę Złowrogiego Spojrzenia. A nie jest to miłe, bo skutkuje karami. Np. od tej chwili musisz trzymać kartę pod pachą. Albo grać z otwartymi ustami. Albo wypowiadać zdanie wymyślone przez przeciwników….. Gra kończy się najczęściej wtedy, gdy ktoś „zarobi” czwarte spojrzenie a wygrywa gracz z najmniejszą liczbą spojrzeń. Nie wiem na czym to polega, ale dzieci tę grę uwielbiają. Co ciekawsze uwielbiają wpadać na Rigora Mortisa :) A ja chciałabym jeszcze zagrać w tę grę w pełnej obsadzie 8 dorosłych graczy, najlepiej po piwku. Mogłoby być ciekawie…
Odi
W Doomtowna staram się grywać regularnie, co nie znaczy, że często. Niedawno próbowałem zainteresować grą kolegów, którzy do tej pory żadnego do czynienia ze złożonymi karciankami nie mieli, a i wśród braci planszówkowej zaliczają się raczej do casuali. No i spostrzeżenia mam dwojakie. Po pierwsze, trudno wejść płynnie w specyficzny język gry, przez co rozpoznawanie właściwości kart stanowi mordęgę. To, co w Doomtownie osobiście bardzo cenię, czyli złożone, czasem opcjonalne efekty, początkujących przeraża. Konstrukcja warunków zwycięstwa także nie ułatwia odczytania gry, czyniąc sytuacje nader zagmatwaną. Wydawałoby się zatem, że poniosłem zupełną porażkę i „nowi” bakcyla kompletnie nie chwycili. I tu zaskoczenie! Może o bakcylu to jeszcze za wcześnie mówić, ale Doomtown ich zainteresował. Ogromną role odegrała tu magia tej słynnej mechaniki pokerowej, wykorzystywanej w strzelaninach. Nie wiem, czy to jakiś atawizm, ale pokerek przyszedł chłopakom zupełnie naturalnie i bardzo im się spodobał, łącznie z całą obudową (cheatin’ hand itd.). Efekt? Umawiamy się na kolejną, tym razem bardziej świadomą rozgrywkę :)
Z kolei Magnaci spodobali im się od pierwszego wejrzenia. Gra chwyciła ich za serce prostotą, przejrzystością, mechaniką blind bidding. Bawili się świetnie i chcą jeszcze. A ja… mam coraz chłodniejsze odczucia względem tej gry. Niezmiennie doceniam jej aspekt edukacyjny, fajne pokazanie mechanizmu rzeczypospolitej szlacheckiej, ale jeśli chodzi o samą rozgrywkę, to jakoś tak coraz mniej z Magnatów wyciągam. Niby jest miło i sympatycznie, ale kontrolę nad przebiegiem rozgrywki mamy niewielką. Z jednej strony to wina zbyt małej liczby danych do szacowania na czym komu zależy, z drugiej: większość efektów senatorskich i ustaw jest na tyle fajna i uniwersalna, że właściwie każdemu zawsze mogą być przydatne. Czegokolwiek nie weźmiemy, będzie dobrze. W efekcie licytacje, zwłaszcza przy 4-5 graczach, to wolna amerykanka, stosunkowo chaotyczna. Przydałby się Magnatom jakiś wariant zaawansowany i pakiet bardziej sytuacyjnych ustaw (np. ograniczonych obszarowo).