Skipper: Kowalski, co wiadomo?
Kowalski: Że jestem nieprzeciętnie inteligentny, ale nie lubię się tym chwalić.
Skipper: Kowalski, co tam na temat misji!
Kowalski: Aaa…
A misja na dziś to… zaprezentowanie wam gry planszowej Pingwiny z Madagaskaru! Gry dla mnie szczególnej, bo serial o pingwinach lubię co najmniej tak bardzo, jak Kowalski Doris, Rico pannę Perky, Skipper dorsza, a Szeregowy słodkorożce. A więc na planszówkę o moich ulubionych bohaterach czekałam z ogromną niecierpliwością…
Kowalski, raport taktyczny!
Gra Pingwiny z Madagaskaru ujrzała światło dzienne tuż przed Świętami Bożego Narodzenia za sprawą wydawnictwa Phalanx – ot, w sam raz, żeby stać się idealnym prezentem mikołajkowym :). Przeznaczona jest dla 2–4 osób w wieku (według pudełka i tylko według niego) 14 lat wzwyż. Z tym się nie zgodzę, bo gra ma dwa warianty – rodzinny i zaawansowany. W wariant rodzinny spokojnie zagramy z młodszymi dziećmi – nie ma z tym żadnego problemu. Nie testowałam, od jakiego wieku dzieciaki łapią zasady, ale myślę, że spokojnie 8- czy 9-latki dadzą radę. Czas trwania rozgrywki to około godzinka, w wariancie zaawanasowanym przy pełnym składzie może być trochę dłużej.
Bo, gdyż, któż jest bardziej godny okładki niż król?
Oczywiście z Królem Julianem nie ma co dyskutować, aczkolwiek jego akurat na okładce nie znajdziemy. Znajdziemy za to cztery pingwiny… a więc o wrażeniach wizualnych słów kilka.
Urok tej gry leży właśnie w oprawie graficznej, która zaczerpnięta jest z serialu Pingwiny z Madagasakru. Planszę tworzy dziewięć kafelków – są to kadry z filmu i przedstawiają różne miejsca w zoo. Poza tym w pudełku znajdziemy jeszcze karty misji – ich nazwy to tytuły niektórych odcinków – a także karty figurantów. Zobaczymy na nich różne postacie z serialu – nie tylko ich grafiki i nazwy, ale również cytaty z filmu. A więc pierwsza rzecz, którą się robi po otwarciu pudełka, to oglądanie tej talii, czytanie cytatów, przypominanie sobie ulubionych odcinków i oczywiście podziwianie Króla Juliana :). (Nie musicie mi dziękować, wystarczy mnie wielbić na klęczkach.)
A właśnie, zapomniałabym o najważniejszym – figurki czterech pingwinów! A właściwie klocki Cobi. Może i jestem dużym dzieckiem, ale te figurki naprawdę sprawiają radochę. Nie ma to jak poruszać się po zoo w Central Parku figurką swojego ulubionego pingwina:). A więc wydanie jest porządne i po prostu musi się podobać każdemu, kto jest fanem serii Pingwiny z Madagaskaru.
Kowalski! Za chwilę w bazie zrobi się gorąco i mokro jak u indyjskiego słonia pod pachą.
A więc przyszedł czas na krótki opis zasad. Z tym punktem recenzji zazwyczaj mam problem – jak opowiedzieć o regułach na tyle krótko, żeby nie zanudzić, ale też na tyle wyczerpująco, żeby każdy wiedział, o co mniej więcej chodzi w grze. Na szczęście Pingwiny z Madagaskaru można opisać jednym zdaniem – chodzimy po planszy, w swoim ruchu możemy odwiedzić dwie lokacje i wykonać związane z nimi akcje, a więc m. in. zbieramy żetony, wymieniamy je na figurantów, a ci z kolei dają nam punkty zwycięstwa. Kto uzbiera ich najwięcej – wygrywa! Z grubsza tak to wygląda w obu wariantach. Każdy z graczy wciela się w jednego z pingwinów – bierze jego kartę oraz figurkę. Do wyboru mamy oczywiście Kowalskiego (Spróbujmy zabezpieczyć obiekt bez naruszania konwencji genewskiej), Rico (Od razu widać, że chłopak jest psychopatą i to jest coś, co warto rozwijać), Skippera (Problem, który nie jest nasz – nie jest nasz) oraz Szeregowego (Pragnę przywrócić wiarę w ogromną moc naszej wyobraźni!). Wybór pingwina narzuca nam poniekąd cel gry – na jego karcie znajdziemy informację, za jaki kolor obecny na zdobytych kartach figurantów dostaniemy dodatkowe punkty. Kolory te to oczywiście kolory żetonów, za które kupujemy figurantów. A więc Skipper daje punkty za zielone, które reprezentują wyposażenie i ekwipunek, Rico za czerwone – broń i zbroja, Kowalski za niebieskie – technologia i wiedza, a Szeregowy za żółte – słodkości i pluszaki. Oprócz tego mamy również żetony białe – rozsądek, czarne – siła oraz szare – ryby (pełniące funkcję dżokerów). Jak już wspomniałam, naszym zadaniem jest zbieranie żetonów i werbowanie za nie figurantów. Koszt kart figurantów jest różny – im większy, tym więcej punktów warta jest dana karta. Co ważne, wszystkie niewydane żetony na koniec gry dadzą nam punkty ujemne, a więc nie możemy zbierać ich w nieskończoność. Trzeba robić to racjonalnie i w granicach rozsądku. Punkty zwycięstwa dostajemy również za zrealizowanie misji – różne misje dodają nam punkty za uzbieranie kilku kart z jednego gatunku – np. dodatkowe punkty za człowieki, za ptaki, za ssaki, itp. Gra kończy się w momencie, kiedy wyczerpiemy talię figurantów. Wówczas podliczamy punkty i wyłaniamy zwycięzcę.
W wariancie zaawansowanym będzie trochę więcej kombinowania i interakcji. W swoimi ruchu będziemy mieć do wykonania cztery akcje, poruszanie się po planszy będzie bardziej ograniczone, będziemy mogli blokować wejście na jakieś pole innym graczom. Poza tym karty figurantów będą miały również specjalne akcje, które będzie można wykorzystać w trakcie gry, albo będą tworzyć minikombosy, np. Lolo przyniesie nam dodatkowe punkty, jeśli mamy też Bolo. Gra się trochę wydłuży, ale za to będzie wymagała trochę więcej pomyślunku.
Jestem zdjęty grozą, ale i pod wrażeniem.
Jeśli chodzi o wrażenia z rozgrywki, to są w większości pozytywne, choć nie ukrywam, że po pierwszej partii czułam lekki niedosyt. Przede wszystkim, czekając na Pingwiny z Madagaskaru, spodziewałam się zupełnie innej gry. Nie wiem dlaczego, ale ciągle nastawiałam się, że będzie to gra kooperacyjna. Nie żebym była jakąś szczególną zwolenniczką kooperacji, ale po prostu do tego tematu taki typ najbardziej mi pasował – wcielamy się w pingwinów i wspólnie realizujemy misje. Rywalizacja niestety nie jest już aż tak klimatyczna. Poza tym klimat i temat jest obecny głównie w warstwie wizualnej, a z mechaniką jest raczej luźno powiązany. Nie wiem, czy to wada. Może nie, bo dla fana serialu klimat i tak będzie odczuwalny. Poza tym gra się przyjemnie. Czuć rywalizację, jest trochę interakcji (mojej ulubionej, negatywnej :)). Więcej będzie w wariancie zaawansowanym, kiedy kombinujemy, jak możemy sobie nawzajem zaszkodzić, ale i w wariancie rodzinnym trochę sobie możemy poprzeszkadzać. Wiadomo, każdy poluje na jak najlepsze karty, więc próbujemy je wykupić przed innymi. Na porządku dziennym jest też zdobywanie kart, które zbiera mój przeciwnik. (Może to i niechcący, ale z prememendytacjom!) Np. w rozgrywce dwuosobowej, kiedy ja gram Rico (a zazwyczaj gram Rico – mam słabość do zwierząt rzygających sprzętem;)), a mój przeciwnik ma Szeregowego, to staram się zdobywać te karty, które mają czerwone i żółte symbole. Nie ma to jak podbierać przeciwnikowi smaczne kąski. Naprawdę zacięta walka jest w momencie, kiedy na stole ląduje karta Króla Juliana – nie ważne, czy jest mi jakoś bardzo potrzebna czy nie (choć 3 punktami wzgardzić nie można!) – ważne, że to Król Julian! (Aha! Już czujem słodki smak zwycięstwa. Mmm… jakbym miał coś słodkiego w brzuchu.)
Co by się za bardzo nie rozpisywać, przejdę do podsumowania, bo Król Julian pewnie by już rzekł…
Która to opowieść mnie znudziła, albowiem nie była o mnie. Kumasz zależność?
Podsumowując, Pingwiny z Madagaskaru to ciekawa pozycja, zwłaszcza ze względu na temat. Na pewno ucieszy wszystkich fanów serialu. Myślę, że szczególnie sprawdzi się w gronie rodzinnym i wśród osób, które dotąd nie grywały zbyt wiele i nie poznały jeszcze nowoczesnych gier planszowych. Mam nadzieję, że gra o pingwinach będzie dla nich świetnym początkiem nowego hobby. Fajny temat, piękne grafiki, sprawnie działająca mechanika, wymagająca trochę pokombinowania i dwa tryby gry – łatwiejszy w sam raz do zagrania z młodszymi dziećmi i trudniejszy, kiedy już ten pierwszy nam się znudzi. Oto plusy tego tytułu. Dla wytrawnych graczy nie będzie to nic bardzo nowatorskiego, więc jeśli ktoś nie jest fanem serii o pingwinach, to gra go raczej nie zachwyci. Ale jeśli ktoś lubi serial, to niech spróbuje.
A na koniec jeszcze jeden cytat z Pingwinów z Madagaskaru…
Skipper: Ahh… Koniec dnia. Znacie inne dwa słowa, które razem brzmiałyby równie słodko?
Szeregowy: Dzidzia piesek?
Rico: Ka-boom?
Kowalski: Polisyntetycznie-katalizowana-wieloprzebiegowa glukomutogeneza.
Rico: Eee…
Kowalski: No co? To były dwa słowa. Z myślnikami.
Pingwin (7/10): Jako fan serialu nie mogę nie dorzucić swoich trzech groszy. Z jednej strony gra jest fajna, z drugiej – troszeczkę jednak mnie rozczarowała. Mam wielką frajdę w obcowaniu z figurkami (brawa za współpracę z Cobi) i czytaniu cytatów z filmu. Ale mechanicznie – po pierwsze żałuję, że wszystkie cztery pingwiny są symetryczne – niby każdy zbiera coś innego, niby może wykonać coś innego (w trybie zaawansowanym jest to jedna, specyficzna akcja dla pingwina na grę), ale to wszystko jest zróżnicowane tylko kolorystycznie. Skipper zbiera zielone karty i może dobrać z woreczka 2 zielone żetony, Rico to samo tylko w czerwieni, Szeregowy na żółto itd. A ja lubię asymetrię w grze i żałuję, że pingwiny nie są bardziej zróżnicowane, że ich możliwości nie nawiązują do cech postaci filmowych. Choć z drugiej strony fajnie, że w ogóle jest jakieś zróżnicowanie. Po drugie mam nieodparte wrażenie, że misje, unikalne cele pingwinów, bonusy z kart – to tylko dodatki. I tak najwięcej punktów przynosi zgarnianie wysoko punktowanych kart figurantów i jeśli się to zaniedba, to marne szanse na zwycięstwo. Stąd zawsze wyścig do trójek. Jest jedna droga do zwycięstwa i wszyscy nią podążamy. A ja lubię kombinować – raz obrać taką taktykę, raz inną – a tu się nie da pójść w zielone (Skipper), ale słabsze karty albo skupić na misjach. Tu cały czas trzeba grać pod figurantów. Ale ogólnie jest miło i jeśli ktoś jest fanem serialu, powinien być zadowolony.
Złożoność gry
(5/10):
Oprawa wizualna
(9/10):
Ogólna ocena
(7/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Dobry, solidny produkt. Gra może nie wybitnie oryginalna, ale wciąż zapewnia satysfakcjonującą rozgrywkę. Na pewno warto ją przynajmniej wypróbować. Do ulubionych gier jednak nie będzie należała.