Ho, ho, redaktorzy poczuli chyba wiosnę, bo w większości próbują się usilnie odmłodzić i grają w gry rodzinne albo gry dla dzieci. Nieliczne niedobitki gier dla prawdziwych twardzieli ostały się chyba wyłącznie na dalekim Śląsku, choć i w Koszalinie można było pograć w coś nieco bardziej skomplikowanego. Czy jednak na pewno Orleans okazał się lepszy od kółka i krzyżyk na sterydach? Zapraszamy do kolejnego Cotygodnika!
MCI
W tym tygodniu jakoś nie przydarzyła mi się okazja zagrania w coś z moich ulubionych klasyków, więc nie szukałem ich na siłę i pozwoliłem losowi zdecydować, w co będę grać tym razem. Fatum zdecydowało, że zagrałem w gry, które są raczej daleko poza kręgiem moich planszówkowych zainteresowań. Staram się jednak nie odmawiać sobie próbowania nowych rzeczy, więc zaciekawiony zasiadłem do tych przypadkowych stołów.
Pierwsza pozycja, która mi się przytrafiła, to Tajemnicze domostwo. Gra została mi przedstawiona jako Dixit z fabułą, co nie pomogło, bo w Dixita nie miałem jeszcze okazji zagrać. Samo Domostwo to gra skojarzeń. Otoczka bardzo mi się spodobała: istnieje duch, który przekazuje nam podpowiedzi w formie abstrakcyjnych obrazków, dzięki którym chce nas naprowadzić na to kto, gdzie i czym go zabił. Przyznam też, że gra jest po prostu ładna, elementy dobrze wykonane, a ilustracje naprawdę przepiękne. Jednak zupełnie nie uratowało to rozgrywki. Jako osoba, która całe życie opiera na faktach, kalkulacjach i Excelu, bardzo ciężko było mi wejść w taką abstrakcję, jaką oferuje Tajemnicze domostwo. Po chwili czułem się lekko sfrustrowany, bo nie miałem pojęcia, co duch chciał mi przekazać, więc zostało strzelanie na oślep. Na podstawie tej gry wiem już, że nie lubię tego typu rozgrywki, gdzie wszystko opiera się na „wydaje-mi-się” bez strategii i planowania. Absolutnie nie twierdzę, że to zła gra, raczej idealnie NIEtrafiona w mój gust.
Drugi stolik zaproponował mi udział w Szalonych zegarkach. Na każdym spotkaniu planszówkowym, na jakim byłem, to właśnie stół z Szalonymi zegarkami zawsze był najgłośniejszy i najbardziej rozbawiony. Gra jest typową grą imprezową. Wykładamy kolejne karty z naszej talii, jednocześnie odliczając godziny. Jeżeli to, co położymy, pokrywa się z tym, co powiedzieliśmy, to szybko musimy położyć palec na środkowej planszetce. Potem co rundę dochodzą kolejne zasady, np. gdy dokładamy określoną godzinę, to zaczynamy liczyć połówkami godzin albo kolejka idzie w drugą stronę. Gra jest bardzo szybka i daje masę zabawy każdemu. Bardzo szybko zrozumiałem, dlaczego jest przy niej tak głośno. Gdy tylko poczuję, że potrzebuję tego typu gry w kolekcji, to nie zawaham się ani chwili i kupię Szalone zegarki. Jeśli czasem nawiedzają Cię osoby, które nie grają w planszówki, to jest to pozycja która na 100% przekona ich do zapoznania się z tematem.
Veridiana
Kilka słów tytułem uzupełnienia.
Marco Polo i Orleans lądowały na stole często. Na zmianę wręcz. Dwa różne tytuły, ale nie o porównanie tu chodzi. Do Marco Polo wciąż próbuję się przekonać. Nie lubię zbieractwa, które do niczego nie prowadzi (kontrakty), nie lubię tego mozołu w podróżowaniu (po co te wszystkie bonusy w miastach, jeśli praktycznie podróżuję tylko do tych, które mam na kartach?), nie lubię niektórych postaci, bo wypaczają ideę gry (ustawiacz kostek i darmowe dokładanie). Ale ciągle gram, bo szukam w końcu tej radochy i sfery strategicznej, która ponoć się w grze kryje. No i gram, bo współgraczowi strasznie się podoba i muszę ;)
Orleans przy pierwszym zetknięciu wydaje się grą niezmiernie losową, a przez to frustrującą. Dawno nie słyszałam tylu wulgaryzmów przy stole ;) Budując zaplecze postaci w woreczku, można doprowadzić do sytuacji, że z mrowia żetonów nigdy nie wylosują się te, które akurat są nam potrzebne. Myślicie, że to marginalne przypadki pecha? Zapraszam do siebie. To chyba przez szkody górnicze, ale kilka kolejek z rzędu losować tak, aby wszyscy mnisi zostawali w woreczku (i TYLKO mnisi!) to zakrawa już na działanie jakichś ciemnych mocy.
Z czasem jednak zauważyłam, że woreczek trzeba po prostu na bieżąco czyścić, bardziej planować do przodu, aby zostawiać w nim tylko potrzebne w aktualnym planie postacie i nie liczyć na łut szczęścia przy losowaniu. Mnogość postaci w płóciennej czeluści naprawdę nie jest dobra. I wtedy można grać. Natomiast zupełnie nie widzę powiązania do Troyes, o którym to powiązaniu przeczytałam na naszym forum :/
Pingwin
Ten tydzień przeszedł mi pod znakiem pozycji dla dzieci wydawnictwa FoxGames. Na pierwszy ogień poszły Gobblety – wersja Junior, czyli zamiast eleganckiego drewna i planszy 4×4 otrzymujemy słodkie, kolorowe stworki, które niczym Matrioszki będą wskakiwać jedne na drugie i planszę 3×3. Gra do złudzenia przypomina kółko i krzyżyk, ale nie do końca nim jest. To właśnie mechanika sprawia, że wcale nie jest tak łatwo ustawić swoje trzy Gobblety w jednej linii, bo można je przestawiać z miejsca na miejsce oraz można większe ustawiać na mniejsze, tym samym je przesłaniając. Wspaniała gra logiczna dla dzieci w wieku od 5 lat. Ale nie tylko te młodsze dzieci. Moje 13-latki pokochały tę grę, a i ja mam z niej sporo frajdy
Druga pozycja to Kraby na fali – familijna pozycja (tym razem od 8 lat), w której dużymi krabami wpełzamy na mniejsze, ale za to te mniejsze kraby są bardziej ruchliwe. A przy tym trzeba uważać, żeby nie rozdzielić ławicy (albo inaczej: rozdzielić ją tak, by w mniejszej części zostało więcej krabów przeciwnika), bo na planszy ostanie się tylko większe stado naszych skorupiaków – pozostałe zostaną zmyte falą do morza. Cel: wyeliminować pozostałych graczy, tzn. zablokować ich kraby, tak by nie mieli żadnego ruchu. Sprytna gra, w której trzeba kombinować.
I ostatnia pozycja, w którą miałam przyjemność zagrać – kooperacyjna gra dla maluchów: Straszny dwór. To również udana pozycja. Losowo dokładamy duszki na planszę, jednocześnie kombinując nad ruchami naszych bohaterów, by te duchy z niej strącać i przy okazji wprowadzać na planszę klucze (które w liczbie czterech uaktywnią anioły). Jeśli uda się oczyścić planszę z duchów lub aktywować anioły – wygraliśmy. Jeśli zostaniemy zasypani duchami w nadmiarze – nasza drużyna przegrała. I co? Zazwyczaj gramy jeszcze raz :)
AnKa
W ostatnim tygodniu w moje łapki wpadły dwie nowości od wydawnictwa Rebel: Szeregowy Pingwin oraz Jamaica.
Szeregowy Pingwin urzekł mnie od momentu, kiedy zobaczyłam zdjęcia grafik. Rewersy kart w formie prostokątnych pingwinów są fenomenalne :). Obrazki na awersach jeszcze lepsze – pingwin zombie, pingwin pirat, pingwin jaskiniowiec… Pingwinia inwazja! I choć gra nie ma nic wspólnego z Pingwinami z Madagaskaru (za którymi przepadam), to mocno do nich nawiązuje choćby tytułem (Szeregowy!) i tematyką – przebiegłe pingwiny starają się zdobyć władzę nad światem. A jeśli dodam do tego jeszcze fakt, że jednym z autorów tej gry jest mój ulubiony Bruno Cathala, to naprawdę spodziewałam się, że trafił mi się nowy, świetny fillerek. Za mną na razie rozgrywka dwuosobowa i… niestety muszę stwierdzić, że podoba mi się średnio. Za dużo losowości, trudno coś zaplanować i ogólnie bez szału… Ale to taki typ gry, który chyba lepiej zadziała w więcej osób. Cóż, pogramy, zobaczymy!
Jamaica – tej pozycji trochę się obawiałam. Spodziewałam się gry tak prostej, że aż banalnej, z tak dużą dozą losowości, że aż mało przyjemnej. A mimo wszystko piękne wydanie, obietnice negatywnej interakcji i znowu nazwisko Cathala na okładce (co ten człowiek ze mną robi!) przekonały mnie! I nie żałuję. Gra jest przede wszystkim przepięknie wydana – cudowna oprawa graficzna, a z ładnymi grami naprawdę lubię obcować. W Jamaice wcielimy się w piratów – będziemy zbierać skarby, toczyć walki z innymi piratami, a także postaramy się wyprzedzić inne statki i jak najszybciej dotrzeć z powrotem do portu. Gra, owszem, jest prosta, ale na szczęście nie prostacka. Ma w sobie urok i daje dużo przyjemności. Na razie zagrałam tylko w wariant dwuosobowy. Myślę, że gra nie pokazała wszystkiego, ale rozgrywka bardzo mi się podobała, zwłaszcza przez wprowadzenie statku widmo, który co chwila stawał nam na drodze. Sądzę, że w większym gronie będzie jeszcze fajniej. Cóż, dobra gra familijna nie jest zła, nawet jeśli jest prosta :).
Ginet
Weekend spędziłem w rodzinnym Koszalinie na zorganizowanych przez Piotra Monkiewicza i Roberta Ignaczaka z R&P Dice „Planszówkach nad morzem”. Paradoksalnie największym wrogiem Piotra i Robert okazała się zapewne pogoda i bliskość morza właśnie, bo w Koszalinie temperatura w weekend sięgała 27 C i wiele osób pewnie zdecydowało się w sobotę i niedzielę na wyjazd nad morze i spacer po plaży. Ale nawet mimo tego frekwencja dopisywała i sporo ludzi przyszło pograć. A było warto, bo na imprezie można było zobaczyć nie tylko nowości wydawnicze, ale i kilka prototypów, których premiera ma nastąpić w najbliższym czasie.
Tailor Games przywiozło ze sobą 3 gry, których premierę zapowiadają jeszcze na czerwiec. Udało mi się zagrać w dwie z nich. Pierwszą była Leśna Draka. Jest to gra o wiewiórkach które zbierają żołędzie, aby przetrwać nadchodzącą zimę… To musi być gra dla dzieci – pomyślałem – no może dla rodziców, którzy chcą pograć z dziećmi. Zasiadłem więc do partii w towarzystwie … redakcyjnego kolegi KubyP, Ani „BoardGamaGirl” i Tomka „Gambita”, no i pograliśmy sobie w grę dla dzieci… A ile się przy tym namyśleliśmy i nakombinowaliśmy to nasze.
W Leśnej Drace chodzi o to żeby skakać sobie po sąsiadujących ze sobą kartach z żołędziami tak, aby zgromadzić po drodze największą ich ilość (karty mają narysowane od jednego do pięciu żołędzi). Problem polega jednak na tym, że musimy zacząć sprint od karty znajdującej się obok naszej aktualnej pozycji, a możemy skakać jedynie tak, żeby każda następna karta, na której wylądujemy miała mniej żołędzi od tej, na której byliśmy przed chwilą (np. możemy się ruszyć po kartach 5 -> 4 -> 2, co daje nam 11 punktów w tej turze). Po naszym ruchu karty, po których przebiegliśmy odwracamy na drugą stronę przedstawiającą już zupełnie inną ilość żołędzi. Podczas partii w sukurs przychodzą nam posiadane karty akcji, które możemy wykorzystać, żeby zmienić zasady poruszania się lub ułożenie kart na stole w tej rundzie (np. przeskoczyć jeden kafelek, wykonać skok na ukos lub dołożyć żołędzia na którąś z kart). Mi Leśna Draka spodobała się bardzo i gorąco ją wszystkim polecam, zwłaszcza, że podobno będzie do nabycia w bardzo rozsądnej cenie (około 50-60 zł)
Od Tailor Games zgrałem również w Karczemne Opowieści. Jest to polska gra deck buildingowa (choć nie jest to taki charakterystyczny db jak chociażby w Dominionie), w której budujemy drużyny gotowe wyruszać na najróżniejsze misje, aby następnie móc chwalić się w karczmie przeżytymi przygodami. W swoim ruchu gracze mają po 3 akcje, powiązane z posiadanymi na ręku postaciami. Te są przeróżna – jedne pozwalają manipulować kartami, drugie rekrutować kolejnych bohaterów, trzecie z kolei wyprawiać się na misje (dwie ostatnie opcje związane są z kosztem w postaci „zmęczenia” wyłożonych na stół bohaterów, których do czasu powrotu kart na rękę nie można już używać). Na koniec partii (odmierzanej ilością rund) punktujemy za wykonane misje (każdy quest wskazuje liczbę PZ, jaką dostaniemy za jego ukończenie), rekrutowanych bohaterów (im bardziej różnorodna drużyna tym więcej pezetów za nią dostaniemy) oraz „sparowanie” misji w członkami naszej ekipy (prościej mówiąc symbole na kartach postaci i kaflach misji muszą się zgadzać). Widać, że gra ma potencjał pozwalający sporo pokombinować. Żebym mógł ją jednak z czystym sumieniem polecić musiałbym zagrać kolejne partie. Mam nadzieję, że już w czerwcu nadarzy się okazja.
Następnego dnia miałem przyjemność (… tak, „przyjemność” to właściwe słowo) poznać kolejny tytuł, którego premiera zbliża się wielkimi krokami. Tym razem było to Multiuniversum, które przedstawił mi Irek Huszcza z Board&Dice. Po grach o piwie, piratach i kosmosie Wydawnictwo odleciało już zupełnie w inny wymiar… A w zasadzie próbowało odlecieć i naotwierało portali, a teraz chcą przez nie wleźć do naszego świata jakieś potwory, mutanty i nawiedzone misie Haribo. Zadaniem graczy jest więc pozamykanie tychże portali (co najmniej 3 z 5) za pomocą pozostałego w laboratoriach sprzętu. Do tego służą nam dobierane co turę karty (na początku naszego ruchu musimy ich mieć min. 3 na ręce, jeżeli jakieś w swojej turze wykorzystamy na jej końcu dobieramy do trzech). Karty prezentują albo przedmioty, które posłużą nam do zamknięcia portalu (wykładamy je na stół tworząc niezbędne do naprawy portali sety), albo możliwe do wykonania akcje. Tych jest pięć – dociągnięcie 2 kart, dobranie karty ze stosu odrzuconych, zamknięcie portalu, ruch i skorzystanie ze zdolności specjalnej lokacji (na każdej karcie dostępne są wszystkie wymienione akcje, jednak w różnym ułożeniu). Równie ważne jak to, jakie one są jest to jakiej one są barwy, albowiem dostępność danej akcji zależy od tego czy jest ona w tym samym kolorze co pomieszczenia w jakim się znajdujemy, np. w czerwonym pomieszczeniu możemy wykorzystać tylko akcje, które na kartach są na czerwono, a w zielonym – na zielono. To daje takie możliwości manewru, że pomysłów na rozegranie każdej kolejni możemy mieć co najmniej po kilka, a mimo tego gra przebiega bardzo szybko i sprawnie i już po około 30 minutach rozgrywki możemy liczyć punkty. Te zdobywamy za zamknięte portale w dwojaki sposób. Po pierwsze każdy portal da nam określoną ilość pezetów (im więcej narzędzi musieliśmy poświęcić do jego zamknięcia tym więcej punktów on na przyniesie). Po drugie portale tego samego rodzaju (z tą samą ikonką) lub pięciu różnych rodzajów dadzą nam punkty dodatkowe (liczy się to mniej więcej jak punkty za zielone karty w 7 Cudach Świata).
Multiuniversum jest świetne – płynne, szybkie, grywane, do tego pięknie wykonane. Zasady są bardzo proste do wytłumaczenia, a mimo to w rozgrywce mamy dużo decyzji do podjęcia i spore pole do pokombinowania. Polecam zainteresować się tym tytułem, jeżeli szukacie czegoś nowego do spakowania do wakacyjnego plecaka.
KubaP
Ja w ostatnim tygodniu miałem okazję odświeżyć kilka starszych gier, wśród których znalazł się Shakespeare od Ystari Games. Gra jest bardzo dobrym, sprawnym euraskiem, w którym kolekcjonujemy aktorów i pracowników teatru, szykując się do wielkiego przedstawienia. Tytuł cechują bardzo nierówne ilustracje – przepiękne karty, dopełnione mocno przeciętną, przynajmniej wedle graficznych smakoszy, grafiką planszy głównej i plansz gracza. Szekspir się świetnie skaluje, ale trzeba też przyznać, że powoli w mojej głowie kwitnie przekonanie, że istnieje jedna podstawowa ścieżka, która być może nie gwarantuje zwycięstwa, ale na pewno bez niej wygrać jest cokolwiek trudno. Tak czy siak, polecam spróbować, bo to solidna porcja rozgrywki na 1-1,5h.
Odświeżyłem tez sobie dawno zapomnianego i niegranego Jaipura. Ależ to jest perełka! Dwuosobowy, szybki (do 30 minut) tytuł, który pozwala na naprawdę sporo główkowania, a jak komuś się chce, to i liczenia. Liczba decyzji w tej karciance, z założenia przecież rzekomo losowej, jest naprawdę zaskakująca. Uwagę zwraca też funkcjonalna wypraska i fajne (jak na mój mierny gust) grafiki. Mechanicznie gra jest prościutkim set collection, ale niech Was to nie zwiedzie – taktyka w Jaipurze odgrywa ogromną rolę, a doświadczenie kilku rozgrywek naprawdę premiuje gracza znającego tytuł.
Dzięki uprzejmości Gambita miałem też okazję zagrać w Vault Wars, czyli grę licytacyjną, w której zbieramy zestawy skarbów, które dadzą nam punkty na koniec gry. Sam tytuł powstał w oparciu o telewizyjny show, opowiadający o licytowaniu w ciemno za zawartość garaży. Uczestnicy programu nie wiedzą, co znajdą w danym magazynku i na ślepo próbują oszacować, ile może być wart. Czasem w środku znajdzie się wart tysiące dolarów antyk, ale zwykle zalegają tam zwykłe śmieci. W Vault Wars jest bardzo podobnie, przy czym to gracze decydują, który magazyn idzie w danym momencie pod młotek i jeden z graczy zna jego pełną zawartość. Potem wystarczy już tylko podpuścić przeciwników, by wydali mnóstwo pieniędzy na nic nie warty szmelc i stanąć do walki o kolejny skarbiec, z których każdy ma jakąś zdolność specjalną. To naprawdę ciekawe, niewielkie pudełko i jesli będziecie mieli okazję – koniecznie spróbujcie!
Veridiana: słuchaj się Andrzeja bo to mądry facet. OCZYWIŚCIE że Marco Polo jest fantastyczne! Właśnie wróciłem z urlopu – ponieważ był mocno „zwiedzający” więc zabrałem kilka małych gierek i jedną kobyłę. Oczywiście najwięcej partii zagraliśmy właśnie w tą kobyłę – MP :)
W takim razie rozumiem, że za radą Andzieja pobiegłeś już kurcgalopkiem kupić German Railroads :D