Trzy mocne uderzenia. Kuba wychwala Portal pod niebiosa, Jenny, która nie znosi gier o zombie, zakochuje się w grze o żywych trupach, a AnKa z pasją zagrywa się w gry dziecięce. Do tego poczytacie o świetnej grze logicznej, przypomnimy Wam klasycznego Felda, zajrzymy do przepięknego Domku i rozejrzymy się za zbożem. Jednym słowem – jest co czytać!
KubaP
Zakochałem się w grze Portalu. No dobra, 2 Pionków, ale przecież to jedno i to samo. Mowa o Bongo, szybkiej, kościanej grze na spostrzegawczość i błyskawiczne zarządzanie informacjami. Jeśli lubicie Dobble, SET, Duuuszki, to Bongo naprawdę powinno Wam podpasować. W grze dysponujemy dziesięcioma kostkami, z których pięć przedstawia trzy zwierzaki – gnu, bongo i nosorożce – a pozostałe służą do ustalania algorytmu, zgodnie z którym będziemy szukać jednego z nich. Możemy skalować poziom trudności – od w miarę prostego do wypalającego mózg. Oczywiście ten ostatni jest najprzyjemniejszy. Sympatycznym rozwiązaniem, będącym ukłonem w stronę graczy, którzy nieco wolniej obracają informacjami, jest fakt, że w razie pomyłki, oddajemy zdobyte do tej pory punkty przeciwnikom. Kto pierwszy zdobędzie odpowiednią sekwencję żetonów zwierzaków – wygrywa. Bongo to rasowy filler, który ma prościutkie zasady, a daje mnóstwo satysfakcji. Cena poniżej 50 PLN sprawia, że po prostu musicie go mieć. I bez wymówek, proszę, tym tytułem zarazicie dziesiątki ludzi planszówkami.
Dla przeciwwagi przypomnę jedno z Wielkich Dzieł Mistrza Stefana. Kto nie grał w Macao, niech rzuci wszystko i biegnie planszować. To wybitna, taktyczna gra Stefana Felda, w której przez 12 rund staramy się odpowiednio planować pozyskiwanie surowców, rozwijanie swojego karcianego tableau, kupowanie miejskich parceli i dostarczanie towarów do morskich portów. Do zrobienia jest mnóstwo, a czasu mało. Przepiękna sałatka punktowa przykryta zdecydowanie za krótką kołderką. Dla fanów Mistrza pozycja absolutnie obowiązkowa, choć ma swoich przeciwników, którzy zarzucają jej nieprzewidywalność, losowość i niespójność tematyczną (tak, ktoś szukał spójnosci tematycznej u Felda – cóż mogę powiedzieć?). O ile z nieprzewidywalnością się zgodzę, o tyle losowość jest taka sama dla wszystkich, czyniąc z gry taktyczną łamigłówkę, w której naprawdę wygrywa lepszy, a nie większy szczęściarz.
Spuentujemy zatem wyborną, dwuosobową grą logiczną, czyli Android: Mainframe. Ktoś przez pomyłkę napisał na pudełku, że może w nią grać do czterech osób, ale po co psuć coś, co ociera się o endorfinowy szok zapewniany przez gry z serii GIPF? W grze każdy z graczy dysponuje 8 żetonami hackerów, które stara się układać na dużej, prostokątnej planszy tak, by wyrwać jak największy jej kawałek dla siebie. By to zrobić, musi z kolei obudowywać pola „płotkami”, wyznaczając w ten sposób swoje partycje. To z kolei robi za pomocą kart, których cztery sztuki leżą odkryte na stole. Gramy dopóki nie skończy się talia kart, naprzemiennie wykonując ruchy. Gra bardzo przyjemnie drażni logiczne obszary mózgu, jest bardzo ładnie wydana i daje naprawdę dużo satysfakcji. Należy tylko pamiętać, by wyrzucić do kosza specjalne karty, przypisane do kolorów graczy, które pozwalają złamać zasady gry. Po co ktoś miałby wprowadzać taką losową asymetrię do gry logicznej – nie wiem. Ale wiem, że Android: Mainframe to tytuł, obok którego żaden miłośnik tego typu gier nie powinien przejść obojętnie.
Pingwin
Wokół Domku szum (żeby nie powiedzieć hype ;)) narastał już od jakiegoś czasu. W ten weekend granat wybuchł, piorun uderzył, wielkie kaboom za nami – Domek stał się faktem, w który wreszcie można zagrać, a co bardziej zapobiegliwi cieszą się posiadaniem swoich własnych metrów kwadratowych już od paru dni. Czy mi się podoba? Spodziewałam się nie-wiadomo-czego. Pierwsze zderzenie – jak zwykle w takich sytuacjach – zaowocowało lekkim rozczarowaniem: „to tylko tyle? o to tyle szumu?” Ale po paru partiach muszę przyznać, że to rzeczywiście wspaniała rodzinna gra. Przepięknie wydana, o sporej (czego nie widać na pierwszy rzut oka) decyzyjności i wielu ścieżkach (żeby nie powiedzieć drogach – bo to naprawdę małe, wąskie ścieżynki, a nie szumne autostrady) do zwycięstwa. O co w nim chodzi? 12 rund, podczas których pobieramy z toru kartę pomieszczenia z towarzyszącą jej kartą dodatkową, która może nam pomóc w przyszłości (np. zamienić jakieś karty, dobrać kartę dachu etc.) lub jest po prostu dachem (który przecież też trzeba wybudować). I to wszystko. Proste, prawda? Ale nie prostackie! Bo decyzyjność ukryta jest w tym, kto pierwszy wybiera (i czy poświęcić kartę dodatkową po to, bym w następnej kolejce to ja wybierała jako pierwsza), czy wziąć lepszą kartę pomieszczenia, czy tę gorszą, ale za to z fajną kartą dodatkową, a może zadbać w pierwszej kolejności o podbudówkę, żeby się potem nie okazało, że jest salon do wzięcia, ale ja nie mam gdzie go umieścić (przecież w powietrzu nie zawiśnie). Te wybory nie są oczywiste i dlatego to taka fajna gra.
O Zombie 15′ pisałam już wcześniej, ale napiszę jeszcze raz, bo gra coraz bardziej mnie zaskakuje. Ja tematu zombie jako takiego nie trawię. Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że pewnego dnia znalazły się u mnie na biurku (i to w dodatku do recenzji). I zupełnie nie wiem, jak to się stało, że mnie oczarowały. Gra w czasie rzeczywistym, z klimatyczną muzyką, toną figurek (nawet nie są takie paskudne, jak mi się wydawało, że będą), niskim progiem wejścia i skaczącą na maksa adrenaliną. Na początek dostajemy dwa bardzo proste i łatwe scenariusze, na których uczymy się mechaniki (trzeba opanować liczenie do 4 ;) przy jednoczesnym używaniu kart – są rewelacyjnie oznaczone! – i zdejmowaniu zombie z planszy. A potem już się zaczyna prawdziwa zabawa i wyzwanie! Każdy scenariusz to inny cel (a to musimy wybić wszystkie zombie, a to gdzieś dotrzeć, a to coś znaleźć), ale zawsze mamy na to tylko 15 minut i na dodatek musimy przeżyć! A to nie jest łatwe. To gra, która zapewni rozrywkę na bardzo długi czas.
AnKa
W ubiegły weekend niestety nie udało mi się dotrzeć na Targi Książki w Warszawie, ale i tak spędziłam go planszówkowo i turniejowo. A konkretnie na IV Miniturnieju Gier Planszowych w Krakowie organizowanym cyklicznie przez niedawno powstały sklep Joker. Graliśmy w gry Egmontu, więc udało mi się poznać kilka nowości.
Zombie 15 – gra jest fajnie wydana, masa figurek, dużo klimatu. Choć zazwyczaj nie lubię tematyki zombie, to tu cała oprawa graficzna jest dość przyjazna – ciepła, kolorowa, nie ma mroku i krwi. Wolę tak ;). Aczkolwiek sama rozgrywka… troszkę mnie rozczarowała. Zagraliśmy w I scenariusz oraz w wariant Szybka gra. I cóż, pierwszy scenariusz był piekielnie prosty i nudny. Ale to jestem w stanie wybaczyć – z grą trzeba się zapoznać. Natomiast wariant szybkiej gry to jak dla mnie nic ciekawego… Idziemy i rozwalamy zombie, weźmiemy jakieś przedmioty i znów rozwalamy zombie. Znów coś weźmiemy i znów rozwalimy zombie. Tak na jedną partię to jest nawet w porządku – jest zabawa, jest szybkie tempo, nie ma czasu długo się zastanawiać, a co minutę dochodzą nowe zombie, które trzeba rozwalać. Natomiast na dłuższą metę… chyba to nie dla mnie. Tak, wiem, że w kolejnych scenariuszach dochodzą nowe elementy, gra się rozbudowuje itd. Być może po rozegraniu kilku scenariuszy zmieniłabym zdanie, ale na obecną chwilę czuję, że to zupełnie nie dla mnie. Nie ma tu wiele miejsca na decyzje. Ba, nawet nie ma czasu na zastanowienie. Domyślam się, że będą osoby, którym gra bardzo przypadnie do gustu. Mi pozostaje stwierdzić, że to nie moja bajka. Jeszcze za taką cenę…
Kiwi – tym razem coś dla dzieci i rodzin! Bardzo sympatyczna gra, w której nieloty latają aż miło! Przy pomocy katapult wrzucamy żetony z ptaszkami Kiwi do pudełko-planszy. Naszym zadaniem jest utworzyć kwadrat z naszych żetonów. Gra jest świetna – szybka, prosta zręcznościówka. Kupa śmiechu i dobrej zabawy. Może i jestem dużym dzieckiem, ale takie gry bardzo lubię :). Trzeba tylko uważać, żeby przeciwnik nie dostał ptaszkiem w oko ;).
Duuuszki – to, co prawda, nie nowość, ale dobre gry się nie starzeją. Numer jeden spośród gier na refleks i spostrzegawczość (oczywiście obok Dobbli). Lubię ten motyw „oszukiwania” naszego mózgu. Patrzę, patrzę i nie widzę… Dla tych, którzy nie znają Duuuszków – szybkie przypomnienie. Na stole mamy kilka przedmiotów w różnych kolorach. Odkrywamy jedną kartą i naszym zadaniem jest chwycić albo ten przedmiot, którego nie ma na karcie (tzn. nie ma ani tego przedmiotu ani danego koloru), albo taki przedmiot, który na karcie jest w tym samym kolorze, co na stole. Ta gra ma w sobie coś takiego, że zawsze gromadzi wokół sporą widownię. A najlepiej jest wtedy, kiedy ktoś z gapiów nie zna zasad gry. Jest tak skołowany, że nie ma pojęcia co się dzieje :). Fantastyczna zabawa!
Pędzące ślimaki – gra, która moim zdaniem jest dużo lepsza niż Pędzące żółwie. Wystarczy zerknąć do mojej recenzji – ślimaki stanowczo zdobyły moje serce. Nieco więcej taktyki, ciut więcej negatywnej interakcji, jeszcze trudniej odgadnąć, kto ma jaki kolor. A w dodatku na koniec gry można być ostatnim na torze i wciąż wygrać. Rewelacja! Jeśli jeszcze nie graliście w Pędzące ślimaki, to koniecznie spróbujcie! Nawet jeśli macie Pędzące żółwie – ślimaki też warto mieć. To nie odgrzewany kotlet! To naprawdę świetna, szybka gra rodzinna i doskonały lekki fillerek!
Obejrzyjcie jeszcze kilka zdjęć z Miniturnieju Gier Planszowych. A wszystkich Krakusów oraz tych, którzy planują weekend w Mieście Królów, zapraszam – wpadajcie do Galerii Bronowice i sklepu Joker. W co drugi weekend można pograć w coś ciekawego i wygrać planszówkowe nagrody. Kolejny Miniturniej już 4–5 czerwca.
A ja wspomnę o jeszcze jednym tytule, który trafił w moje rączki.
O mój zboże – mała karcianeczka od Lacerty. Nazwa nietypowa, ale mi się podoba – fajna gra słów. Gra wizualnie przypomina tytuły Uwe Rosenberga i mechanicznie też do nich nawiązuje. Wystawiamy budynki, dostarczamy im surowce, aby produkowały zasoby, które z kolei możemy przetwarzać na jeszcze inne, bardziej wartościowe zasoby. Podoba mi się swoista ergonomia tej gry – każda karta może być użyta na trzy sposoby – jako surowiec, jako budynek i jako pieniądze. Gra ma coś w sobie, jest wciągająca. Ale mnie troszkę uwiera charakterystyczna dla karcianek losowość. Nie wszystko da się przewidzieć, trochę trzeba liczyć na los. Niby mamy sporo możliwości, żeby z pechowym dociągiem sobie poradzić (np. możemy odrzucić wszystkie karty, które mamy na ręce i dobrać nowe), ale wciąż mnie to troszkę drażni. Gry Uwego charakteryzują się tym, że wszystko zależy od naszego zarządzania, a nie od losu. A tu niby mamy trochę Uwego, ale też trochę trzeba się liczyć z losowością. Na razie mam za sobą tylko dwie partie, może w kolejnych nauczę się, jak sobie z tą losowością radzić. W każdym razie – grę na pewno warto wypróbować. A za jakiś czas spodziewajcie się recenzji na łamach Games Fanatic.