Zgodnie z obietnicą, dziś krótkie przedstawienie gier przywiezionych z Essen, a przynajmniej tych, w które udało się już zagrać.
AnKa
Kingdomino – pierwszą rzeczą, która mnie urzekła, było nazwisko mojego ulubionego autora gier na pudełku. Oczywiście jest nim Bruno Cathala. A sama koncepcja gry przypomniała mi Małego Księcia, którego bardzo lubię. Gra jest bardzo prosta, ale w tej prostocie leży jej urok. Na kafelkach wyglądających jak tradycyjne domino mamy fragmenty różnych terenów. Naszym zadaniem jest dokładać je do naszego królestwa, tak aby zdobywać jak najwięcej punktów za powiększane obszary. Na niektórych kafelkach znajdują się symbole korony i to dzięki nim punktujemy. Im więcej koron w naszym królestwie, tym lepiej. Ale oczywiście budowanie nie jest takie trywialne. Tak naprawdę wymaga podejmowania trafnych decyzji i myślenia logicznego. Trzeba wziąć pod uwagę, że jeśli w swoim ruchu zgarnę najlepszy kafelek, to później będę wybierać jako ostatnia. I odwrotnie. Jeśli raz się poświęcę, to potem będę pierwsza. Prosty pomysł, a bardzo fajnie działa. Do tego śliczna, bajkowa szata graficzna. Gra bardzo trafiona.
Legendary Inventors – a właściwie Club der Erfinder. Wersja angielska wyprzedała się w pierwszym dniu targów, więc zostałam skazana na niemiecką. Na szczęście z pobraniem instrukcji w nieco bardziej zrozumiałym dla mnie języku nie było większego problemu, a że gra jest niezależna językowo, to już tylko nazwy niektórych kart straszą mnie niemieckim ;). W grze wybieramy sobie zespół czterech naukowców z konkretnej epoki. Naszym zadaniem jest tworzenie kolejnych, coraz bardziej zaawansowanych wynalazków. Oczywiście rywalizujemy tu z innymi graczami, żeby zdobyć jak najlepsze bonusy. Zwycięzcą zostaje gracz z największą liczbą punktów zwycięstwa, a dróg do ich zdobycia jest kilka. Możemy zbierać karty wynalazków, możemy układać je w sety, które dadzą nam dodatkowe punkty, możemy również rozwijać naszych naukowców, tak aby poszerzali swoją wiedzą, za którą również możemy dostać punkty. W tej grze zakochałam się od pierwszego wejrzenia – fantastyczny temat, przepiękne grafiki – po prostu chwyciło mnie to za serce. Tymczasem sama rozgrywka okazała się dużo prostsza, niż się spodziewałam. Co prawda daje pole do pokombinowania i ma kilka ciekawych niuansów…ale oczekiwałam raczej czegoś dla graczy, a otrzymałam coś na kształt gry rodzinnej. Nie mówię, że jest zła, ale na razie muszę powalczyć ze swoim rozczarowaniem, żeby w pełni docenić tę grę. W każdym razie jestem pozytywnie nastawiona i z zaciekawieniem czekam na kolejne partie.
Meeple War – w opisie gry przeczytamy, że jest to prequel Carcassonne. Nasze meeple, zanim zaczną rywalizować o łąki, drogi, zamki i katedry, najpierw stoczą ze sobą wojnę. Choć nie należę do fanów Carcassonne, muszę przyznać, że taki opis mnie zaintrygował. Gra prezentuje się bardzo ładnie – piękne grafiki, śliczne kolory, a meeple nie dość , że są w różnych kolorach, to jeszcze mają różne kształty. Fajne rozwiązanie dla ludzi, którzy mają kłopoty z rozróżnianiem kolorów. A sama rozgrywka bardzo przypadła mi do gustu. Każdy gracz ma zestaw budynków, które może wybudować w swojej osadzie. Mamy na niej cztery miejsca, więc trzeba się dobrze zastanowić, bo nie możemy mieć wszystkiego na raz. Budynki pozwalają nam aktywować różne akcje. Poza tym możemy eksplorować kolejne obszary, używać ich specjalnych zdolności, no i przede wszystkim… toczymy zaciekłe bitwy. Gra jest pełna negatywnej interakcji, właściwie chodzi o to, aby walczyć z innymi graczami, niszczyć ich budynki, przejmować kontrolę nad najbardziej wartościowymi obszarami i tym samym gromadzić punkty zwycięstwa. Ciekawe jest to, że gra premiuje atakującego, a nie obrońcę. Po prostu zmusza nas do ataku – strategia obrony nie ma żadnej racji bytu. Jestem dopiero po pierwszej partii i na razie mam kilka wątpliwości co do niektórych zasad, więc chyba muszę jeszcze raz na spokojnie przeczytać instrukcję, ale gra zapowiada się całkiem nieźle. Taka w moim stylu, jak lubię.
O pozostałych grach nie będę jeszcze pisać, bo niestety nie zdążyłam jeszcze do nich sięgnąć. A zostały tytuły zapowiadające się zacnie – Ulm, Dokmus i wzbudzająca największą moją ciekawość Mea Culpa. Acha, no i jeszcze 1001, w które właściwie już zagrałam i mogłabym co nieco napisać… ale zostawię coś na przyszły tydzień. Nie wszystko od razu ;).
Pingwin
Kanagawa. Bruno Cathala. Śliczna gra w dalekowschodnich, japońskich klimatach. Wcielamy się w adeptów trudnej sztuki malarstwa i podczas szeregu rund podejmujemy decyzję czy jeszcze zostać w szkole by czegoś się nauczyć, czy też przekuć teorię na praktykę i namalować kolejny fragment obrazu (po naszemu: zabrać dostępne karty czy poczekać na więcej ryzykując, że inny gracz zdecyduje się szybciej opuścić szkolne mury i sprzątnie nam sprzed nosa te lepsze karty). Mechanicznie (i klimatycznie) przypomnina mi Mai-Star Seiji Kanai, ale jest od niej lepsza. Oraz kilka innych gier, opartych na wielkofunkcyjnych kartach. Generalnie idea prosta – zabraną kartę (karty) albo dokładasz do studia, aby podnieść swoje kwalifikacje (w przyszłości będziesz mógł malować lepiej i więcej) albo staje się ona fragmentem obrazu (do czego de facto dążymy – do namalowania jak najlepszego obrazu) pod warunkiem rzecz jasna, że potrafisz go namalować, tj. masz w swoim studio odpowiednio dużo właściwych kart. Tylko tyle. Albo aż tyle. Gra przepięknie wykonana, mechanicznie bez zarzutu, decyzyjnie nietrywialna – trzeba myśleć nad własną strategią oraz obserwować poczynania innych. Mnie zauroczyła.
Oceanos. Antoine Bauza. Jak Kanagawa była mała i lekka, tak Oceanos jest duże i ciężkie. I całe wypełnione superaśnymi częściami łodzi podwodnych (aż pięciu!). I talią ładnych kart z rysunkami w stylu Walta Disneya. W grze tej wypływamy łodzią podwodną na łowy. Szukamy zwierząt do naszego akwarium a przy okazji próbujemy rozbudowywać naszą łódź aby efektywniej szukać, by więcej zwierząt dla nas zapunktowało itd. Możemy też szukać skarbów (o tak, to daje chyba najwięcej punków na koniec) i budować rafę koralową (oczywiście wewnątrz naszego akwarium). Mechanicznie jest to draft (ale z twistem) i zbieranie setów. O dziwo nie generuje nawet wielu przestojów – mimo, że decyzyjność jest na przyzwoitym poziomie. Dróg do zwycięstwa jest kilka, bo nie da się ogarnąć wszystkiego – i rozbudowanej łodzi, i wielu skarbów, i wszystkich zwierząt, i rafy koralowej… decyzje więc podejmujemy na bieżąco dopasowując się do tego co dostajemy na rękę. To udana pozycja i bardzo przyjemnie się w nią gra.
Yeti. Kolejna ciekawie wydana gra rodzinna od Lucrum Games. Niektórzy porównują ją do Przebiegłych wielbłądów. Moim skromnym zdaniem – lepsza niż Przebiegłe wielbłądy :) Tu również mamy kostki, ale sami nimi rzucamy, sami decydujemy które z nich odłożyć na bok (czyli które będą dla nas pracować) a które przerzucać. Mechanizm stary ale jary. Do tego gonimy Yeti, ale to w pewnym sensie wyścig 3D bo im wyżej wejdziemy na górę lodową tym łatwiej będzie nam zdobyć potrzebne punkty (i dogonić Yeti) ale też trudniej będzie się na tej pozycji utrzymać. A może wcale nie zdobywać stópek tylko złoto? Za złoto można zrobić zdjęcia (tym też gonimy Yeti) albo zainwestować w ekwipunek, który man będzie pracował w przyszłości (ale który inni gracze mogą od nas jednak odkupić). Typowa gra kościana press your luck – ale z bardzo fajną otoczką klimatyczną i całkiem sporym poziomem decyzyjności.
Tajniacy: obrazki. Druga odsłona fantastycznej imprezowej gry. Ilustracje są iście dixitowe, wieloaspektowe, pole do kombinowania jest naprawdę spore. A do tego podoba mi się, że siatka jest nieco mniejsza (4 x 5) niz w klasycznych Tajniakach (5 x 5) przez co się trochę szybciej ogarnia co jest na stole. No i agenci są teraz zróżnicowani (choć rzecz jasna tylko graficznie, nie funkcjonalnie). Tajniacy są cool. Tajniacy rządzą!
Ink
Z essenowego kontyngentu póki co zdołałem zagrać pierwszą partię w Adrenaline. Mam słabość do gier CGE, więc nie ukrywam, że robiłem sobie spore nadzieje związane z tytułem. Adrenaline to multiplayerowa strzelanka komputerowa przeniesiona na planszę, i to w dodatku bez zastosowania kości. Czyli coś, czego w oczywisty sposób zrobić się nie da. Czesi podeszli do tego bardzo sprytnie. Z jednej strony w warstwie klimatycznej wrzucili absolutnie wszystko, co z wesołymi i szalonymi strzelankami się kojarzy – respawny, killshoty, sudden death, domination mode etc. Z drugiej pod maską umieścili mechanizmy, które z ameritrashową rozwałką kompletnie się nie kojarzą. Co z tego wyszło? Na pewno gra jest bardzo przebiegle pomyślana, na pewno wykorzystuje swój setting w zaskakujący i pobudzający wyobraźnie sposób i… na pewno będę czekał na kolejne partie, bo rozgrywka trzyosobowa w trybie deathmatch pozostawiła po sobie mocne wrażenie, że jest dobrze, ale w innych trybach i składach powinno być zdecydowanie lepiej.