Wśród naszych redaktorów jeszcze troszkę czuć klimat końca poprzedniego roku – ogrywają prezenty gwiazdkowe. Pojawia się też klimat „domówek” przy plaszówkach i tradycyjnego, rodzinnego grania. Jest to Cotygodnik pod znakiem łatwiejszych tytułów, ale radości z grania temu towarzystwu nie można odmówić. Przeczytajcie zresztą sami ;)
Pingwin
Holmes: Sherlock & Mycroft. Po wielu miesiącach oczekiwania znalazłam upragniony tytuł pod choinką i od Świąt gości na mym stole. Sprytna dwuosobowa gra z mechaniką worker placement (choć to nie przeciwnik blokuje nam pola, lecz robimy to sami sobie) i zbieraniem setów. Z tym zbieraniem setów, a raczej liczeniem punktów na koniec gry, nieco przypomina Spiskowców od Portalu. Przywodzi mi na myśl też W cieniu tronu od FoxGames, w której przewagi w określonych rodzinach pozwalały na wykonanie ich efektu. Bowiem w Sherlocku & Mycrofcie też liczą się tylko te karty, w których mamy przewagę – jednak w przeciwieństwie do Spiskowców – od wartości takiej „rodziny” odejmujemy liczbę kart przeciwnika. I to mi się podoba, bo każda karta w typie, w którym przegrywamy rywalizację osłabia przeciwnika, a więc mimo wszystko warto w nią inwestować. Początkowy entuzjazm jednak mi minął. Karty postaci (na które stawiamy naszych robotników) nie są najlepiej zbalansowane. Niektóre zależą od momentu gry, w którym się pojawią – i choć pomysł sam w sobie jest ciekawy, to niestety efektem jest to, że z biegiem czasu (albo wręcz w ogóle) karty przestają być wykorzystywane. Są karty mocne i mocniejsze. Ale też są takie, które w ogóle nie przypadły mi do gustu (np. prawie w ogóle nie zdarza nam się korzystać z możliwości wymiany kart na stole). Summa summarum – zdarzają się partie podczas których korzystamy z trzech lub czterech kart mimo, że drugie tyle leży na stole. A jednak gra jest warta zauważenia, nie wszystkie partie są aż tak krańcowe, jest mocno taktyczna, a na dodatek nie jest droga, wiec z czystym sumieniem mogę ją polecić.
Star Trek Panic, czyli nadrabiam hobbystyczne zaległości ;). W zeszłym roku opisywałam Castle Panic, której Star Trek jest reimplementacją. Dodajmy do tego, ze implementacją bardzo udaną. Ma więcej klimatu, więcej główkowania, jest po prostu lepsza. W skrócie – to gra kooperacyjna. Bronimy naszego Enterprise przed atakami Romulan, Klingonów etc. ale w przeciwieństwie do Castle Panic – aby wygrać nie wystarczy nie dopuścić do zniszczenia statku. Musimy wykonać misje. Do tego jesteśmy atakowani co turę ze wszystkich stron i z każdego zasięgu. I każdy z nas wciela się w postać, która ma umiejętności jedyne w swoim rodzaju. Dodajmy do tego jeszcze raz klimat (nawet maskowanie statków zrobili) – i naprawdę aż chce się grać. A wygrać wcale nie tak łatwo…
MCI
Nowy rok zacząłem trochę na opak, zamiast od razu atakować ciężkie tytuły i pozycję z mojej listy postanowiłem zrobić kilka kroków wstecz i pograć w coś z kategorii superlekkiej.
Akurat tak się złożyło, że postanowiłem wciągnąć nowe osoby w planszówkowy świat i pierwsze co im pokazałem to klasyka gateway’ów czyli Ticket to ride. Przyznam też szczerze, że nie miałem wcześniej okazji w to zagrać. Gra okazało się bardzo prosta w zasadach i bardzo przyjemna w rozgrywce. Dobieramy karty, układamy wagoniki i powoli realizujemy swoje plany. Nie ma tu raczej dużo interakcji, bardzo przyjemna i trochę leniwa gra, przy której spokojnie można porozmawiać. Gdybyście jeszcze mieli wątpliwości co pokazywać nowym osobom, to śmiało wyciągajcie Wsiąść do pociągu, moi znajomi byli bardzo zadowoleni, a ja zacząłem się zastanawiać nad kupnem własnego egzemplarza.
Drugą grą jaką wyciągnąłem tego wieczora był niekwestionowany król lekkich tytułów czyli Splendor. Tutaj myślałem, że pójdzie dużo łatwiej. Okazało się jednak, że dla towarzyszącej mi pary gra może i była prosta, ale też zbyt abstrakcyjna. O ile w Tickecie byłem im w stanie wyjaśnić sens to przy Splendorze okazało się to trochę kłopotliwe i nie mogli zrozumieć, że tak naprawdę chodzi o zbieranie punktów. Jednogłośnie zdecydowali, że TTR bardziej im przypadło do gustu. A ja i tak czasem lubię sobie zagrać w Splendor, może przez sentyment. Była to pierwsza gra jaką wypożyczyłem, gdy zaczynałem swoją planszówkową przygodę.
Gała
Miniony tydzień minął pod znakiem Epoki Kamienia. To gra w którą mogłabym grać bez przerwy i nigdy mi się znudzi. Rzucanie kośćmi przyciąga mnie jak magnes, a odpowiedni dobór strategii zawsze fascynuje. Na przykład właśnie teraz, kilka dni temu mój mąż ograł mnie i znajomych podwójną liczbą punktów, choć nie dobrał ani jednego dodatkowego pionka gracza. W życiu jak i w grze – trzeba wiedzieć jak się ustawić!
A kiedy później faceci grali w Terra Mysticę, ja z resztą płci pięknej zasiadłam do Can’t Stop – przemiłej i szybkiej gry kościanej. Dorwałam ją rok temu na festiwalu Gramy za jakieś 20 złotych i był to jeden z najlepszych zakupów w moim życiu, bo ta gra wyjątkowo często ląduje na naszym stole. Jest bardzo prosta (mniej więcej 1 na 10 w skali złożoności!), a daje tyle radości, że za każdym razem gramy po kilka partii z rzędu. Według mnie, fenomen tej gry tkwi w połączeniu rzucania kości z elementem hazardowym. Bo albo coś zyskamy, albo stracimy wszystko!
JackOfRedClubs
My ostatni tydzień spędziliśmy przy rodzinnym stole z planszówkami. Nowy rok rozpocząłem od partyjki w Patchwork z żoną. Jest to tytuł, który dawno u nas nie gościł, więc postanowiliśmy go odkurzyć. Podobno to, co wydarzy się w Nowy Rok będzie miało swoje przełożenie na całe 365 dni, więc trzymam kciuki, że damy radę wspólnie dużo razy zagrać :P Udało mi się wygrać. Zebrałem żeton 7×7 i zabrakło mi naprawdę niewielu miejsc do zapełnienia całej planszy. Tak… to była dobra partia!
Udało mi się również przetestować dodatek do 7 Cudów Świata: Pojedynek. Kupiliśmy go jeszcze przed Świętami, ale zamieszanie w pracy i w domu związane z okresem bożonarodzeniowym nie sprzyjało siadaniu do gier planszowych. Tym bardziej, że Panteonowi chciałem przyjrzeć się bliżej. Po kilku partiach jestem w stanie powiedzieć, że jest to dodatek, bez którego nie będziemy już grali w znającym podstawkę towarzystwie. Bardzo mocno pasuje do charakteru tej dwuosobowej strategii, rozbudowuje ilość możliwości wyboru, przez co „małe” 7 Cudów jest jeszcze bardziej regrywalne. Cechą charakterystyczną jest to, że różnice punktowe na koniec rosną w stosunku do gier na samej podstawce (przynajmniej w naszych partiach). Przy okazji sięgnęliśmy po literaturę dotyczącą starożytnych religii, co można nazwać pozytywnym efektem ubocznym ;)
Jednak największym hitem okazał się prezent pod choinką w postaci Takenoko, które dosłownie „katujemy” rodzinnie. Ganianie po planszy przesympatycznej pandy spodobało się i 6-cio latce i jej starszej siostrze, a i my – dorośli mamy dużo frajdy w rozwiązywaniu zagadek strategicznych i ujarzmianiu losowości. Jest to zdecydowanie tytuł, który nie wymaga dużej gimnastyki umysłowej, więc spokojnie można wyciągnąć go w gronie mniej zaawansowanym lub sprezentować mało grającej rodzinie. Nasza rodzina gra dużo, ale tak zilustrowane i ciekawe fabularnie tytuły zawsze są chętnie wyciągane. Jestem przekonany, że na pytanie „W co dziś gramy?” następnym razem padnie chóralna odpowiedź „W Takenoko!” ;)