Dzisiaj zabieram Was do Ulm… To niesamowita podróż w przeszłość! Zobaczycie barki kołyszące się na wodach Dunaju w cieniu arcydzieła architektury – wspaniałej katedry wznoszącej się nad murami miasta… Czujecie już ten zew przygody? Te wszystkie emocje, które nas tu czekają? No dobra, koniec żartów. Emocji i przygody raczej tu nie będzie, ale jeśli macie ochotę na zgrabnego eurosucharka, to zapraszam do recenzji :).
Ulm to gra autorstwa Güntera Burkhardta. Jeśli to nazwisko nic Wam nie mówi, nie przejmujcie się – mnie też nie :). Za granicą wydana została przez HUCH! & friends, a w Polsce ukaże się już na dniach dzięki Sharp Games. Przeznaczona jest dla 2–4 graczy, a czas rozgrywki to około godziny, a nawet nieco mniej. Na pierwszy rzut oka gra sprawia wrażenie dość klimatycznej – piękna grafika na pudełku, barwna plansza przedstawiająca gwar miasta, śliczna trójwymiarowa katedra, która jest gadżetem tyleż pięknym, co bezużytecznym… :). Słowem, nie dajcie się zwieść temu czarowi, bo klimatu tu ani za grosz. Gra mogłaby być o czymkolwiek i chyba nawet Zamki Burgundii są bardziej klimatyczne od Ulm… Aczkolwiek nie ujmuje to grze dwóch rzeczy: pięknej oprawy graficznej i ciekawej, sprawnej mechaniki. Ale po kolei.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, to odpowiedzialny jest za nią niejaki pan Michael Menzel. I trzeba przyznać, że spisał się bardzo dobrze, bo rozłożoną na stole grę z pewnością możemy zaliczyć do tych ładniejszych i cieszących oko. A poza tym jakość komponentów jest bardzo dobra – gruba tektura, czytelność symboli… W pierwszej chwili plansza wydawała mi się nieco chaotyczna, ale już po pierwszej rozgrywce zrozumiałam, że tak naprawdę jest bardzo jasna i klarowna. Na pewno Ulm zadowoli tych, którzy przywiązują szczególną wagę do strony estetycznej. W moje gusta gra jak najbardziej trafiła :).
A czy rozgrywka jest równie urzekająca, jak wykonanie? Zdążyłam już wspomnieć, że jest sucha jak wiór :). Podkreślam to tyle razy, że ktoś mógłby już pomyśleć, że to wielka i niewybaczalna wada tej gry, ale wbrew pozorom… aż tak źle nie jest. Trochę to jest irytujące, że gra tak naprawdę jest o niczym i tylko udaje, że jest o czymś, ale pewnie fanom eurosucharów nie będzie to aż tak przeszkadzało. Mnie jakoś bardzo nie boli, tylko delikatnie kłuje :). Za to niedostatki klimatyczne może wynagrodzić mechanika, bo, choć nie jest wybitnie oryginalna, to na pewno tchnie pewną świeżością.
Każdy z graczy wciela się w ród kupców z Ulm. Naszym zadaniem jest zebrać jak najwięcej punktów zwycięstwa. A zostały one skrzętnie poukrywane ;). Rzeczywiście, potrzebne będą ze dwie rozgrywki, żeby się połapać, jak właściwie te punkty zdobyć. Gra będzie trwała 10 rund, a w każdej rundzie gracze wykonają po 3 akcje. Właśnie sposób wyboru akcji jest tym ciekawym i świeżym elementem gry. W prawym górnym rogu planszy znajduje się szachownica 3×3, na której na początku gry umieszczamy żetony akcji. W swoim ruchu gracz losuje z worka jeden żeton i musi go wepchnąć na szachownicę. Następnie wykonuje akcje z rzędu lub kolumny, do której dołożył swój żeton. Proste, eleganckie, sprytne i dość oryginalne. Przynajmniej ja nie spotkałam się dotąd z takim sposobem wyboru akcji.
A akcje są następujące:
Przesunięcie swojej barki na Dunaju – gra ma element wyścigu. Im dalej jestem na rzece, tym więcej punktów dostanę na koniec gry. Jeśli nie uda mi się przekroczyć połowy planszy, to będę mieć punkty w plecy. Ale szybkie prucie do przodu niekoniecznie będzie najlepszą taktyką… Warto rozkoszować się dłużej rejsem po Dunaju i zatrzymać się od czasu do czasu tu i ówdzie, bo następną akcją jest…
Umieszczenie pieczęci w dzielnicy, przy której znajduje się moja łódka – dzielnice zawsze są dwie – północna i południowa. Aby umieścić w jednej z nich pieczęć, muszę zapłacić dwie monety. A pieczęcie te dadzą mi rozmaite bonusy – a to dostanę żeton akcji, a to pieniążka, a to kartę, a to poruszę się dodatkowo na Dunaju, a to wpadną jakieś punkty za uprzednio pozostawione pieczęcie, a to dostanę żeton tarczy miejskiej, który również da mi punkty itd. Na pewno warto zatrzymać się przy drugiej dzielnicy i zatrudnić sobie pomocnika, który przez całą grę będzie dawał mi niezłe profity. Oj, tutaj każdy chce być pierwszy i wybrać najlepszy kąsek. A kolejna akcja to…
Wzięcie pieniążka – tak po prostu :). Biorę pieniążka i już. Pieniądze na końcu nie przekładają się na punkty zwycięstwa, więc nie trzeba mieć ich nazbyt dużo. Ot, tyle, aby starczało na wykonanie akcji. Nie trzeba więcej niż to, co konieczne – oj, żeby w życiu też tak było ;).
Wzięcie żetonów z szachownicy – tą akcją mogę zabrać te żetony, które zostały zepchnięte. Wybieram sobie dowolną stronę szachownicy i zabieram od jednego do trzech żetonów. A przydadzą się one do wykonania kolejnej akcji, czyli…
Zakup karty – aby kupić kartę, muszę oddać dwa żetony. Jeśli są różne, to dostaję kartę pierwszą z brzegu. Jeśli takie same – mogę sobie wybrać jedną z dwóch. Każdej karty mogę użyć dwojako. Mogę ją odrzucić w swoim ruchu na discard – wówczas używam akcji natychmiastowej i od razu otrzymuję jakieś profity. Mogę również zagrać kartę przed sobą – wówczas da mi ona punkty zwycięstwa na koniec gry. Niektóre karty trzeba zbierać w sety – dostanę punkty w zależności od tego, co uda mi się uskładać. Nie jest to łatwe, bo decyduje o tym głównie los, ale czasem się udaje zebrać sporo punktów.
Dość istotnym, choć nieco niezauważalnym elementem rozgrywki, są żetony wróbli. Na początku gry każdy dostaje po jednym, kolejne można zdobyć przy pomocy niektórych tarcz miejskich, ale tego nie będę dokładnie opisywać, żeby nie wchodzić w szczegóły – po prostu zagrajcie w grę, to zobaczycie, jak to działa :). Ważne jest natomiast to, że wróbelki przydają się do dwóch rzeczy. Po pierwsze, odrzucając żeton wróbla, mogę wymienić wylosowany z worka żeton akcji na jeden z pięciu znajdujących się w dokach (prawy dolny róg planszy). Pozwala to nieco okiełznać losowość. Fakt, czasem się zdarza, że i w dokach nie ma tego, czego chcę, ale wtedy to już trzeba pogodzić się z tym, że los mnie nienawidzi ;). Po drugie, każdy żeton wróbla daje jeden punkt na koniec gry. A więc lepiej je mieć niż nie mieć :). To by było na tyle, jeśli chodzi o opis rozgrywki. Po 10 rundach podliczamy punkty. Ten, kto ma ich najwięcej – wygrywa.
Jeśli chodzi o wrażenia z rozgrywki, to są one jak najbardziej pozytywne. Grę określiłabym jako średniej ciężkości euro. Nie jest bardzo skomplikowana, choć poczatkujący mogliby czuć się nieco zagubieni. Na pewno potrzebne są dwie lub trzy rozgrywki, żeby zrozumieć, skąd brać punkty zwycięstwa. Tak, jak pisałam wcześniej, są one nieco poukrywane. Nie jest to intuicyjne i przy pierwszych rozgrywkach zdarza się zbierać dużo niepotrzebnych rzeczy, z których nic potem nie ma – a to pieniążki, a to żetony akcji… Trzeba się nauczyć, że wszystko, co dostaję, najlepiej od razu przekładać na punkty. Daje to w sumie pole do całkiem fajnego kombinowania. Trzeba również pogodzić się z tym, że nie da się zrobić wszystkiego. Wybierając jedną rzecz, rezygnuję z kilku innych. Tak naprawdę zbiera się wszystkiego po trochu, ciężko obrać jedną, konkretną strategię. Raz wezmę kartę, raz tarczę miejską, potem więcej pieniążków, a potem je na coś wydam… Ot, co akurat bardziej się opłaca. Trzeba reagować na bieżąco.
Jeśli chodzi o regrywalność, to jest całkiem niezła, głównie przez to, że w Ulm występuje spory (jak na eurogrę) element losowy. Można nad nim zapanować do pewnego stopnia, ale trzeba się z nim jednak liczyć. Generalnie nie lubię losowości w grach, ale tutaj nie jest ona wadą, ale po prostu cechą tej gry. Nie jest ani dobra, ani zła – po prostu tak już ktoś to obmyślił i działa :). Jeśli chodzi o skalowalność, to gra dobrze się sprawdza w każdym składzie, choć ja chyba wolę rozgrywki dwuosobowe. Wtedy płynę sobie powoli przez Dunaj, mam dużo opcji do wyboru i jest jakoś przyjemnie. W pełnym składzie robi się ciasno, szybciej się pruje do przodu, jest większa rywalizacja i częściej może zabraknąć tego, co akurat bym chciała. Rozgrywka trwa też dłużej i czekanie na swoją kolej staje się ciut nużące, kiedy ktoś długo się zastanawia. W dwie osoby partia może się zamknąć nawet w pół godziny, idzie sprawnie i przyjemnie. Ważną sprawą jest też interakcja między graczami. Ja lubię takie gry, w których interakcji jest sporo. W Ulm nie ma jej aż tak dużo, ale jednak wystarczająco, żebym tę grę lubiła :). Czuć rywalizację o najlepsze rzeczy, czasem można komuś coś popsuć (z większą lub mniejszą premedytacją), przesuwając żetony na szachownicy… Generalnie czujemy, że gramy z przeciwnikiem, a nie tylko siedzimy obok niego :).
Podsumowując, uważam, że Ulm to udana pozycja. Może nie wybitna, ale na pewno interesująca i w pewien sposób świeża. Należy do mojego ulubionego typu gier – średniej ciężkości euro o prostych zasadach, krótkim czasie rozgrywki i przyjemnym mrowieniu w mózgu, który musi trochę pokombinować :). A do tego ładnie wydana. Stanowczo nie jest pewniakiem, który spodoba się każdemu, dlatego przed zakupem polecam przetestować. Ale sądzę, że Ulm znajdzie wielu zwolenników.
Plusy:
+ oprawa graficzna
+ jasne i raczej łatwe do opanowania zasady
+ nuta świeżości w znanej mechanice
+ krótki czas rozgrywki, bez zbędnych przestojów
+ dobra skalowalność
+ regrywalność
+ easy to learn, hard to master
+/- losowość
Minusy:
– mało intuicyjna w pierwszych rozgrywkach – trzeba trochę pograć, żeby zrozumieć, skąd brać punkty
– kompletny brak klimatu
Złożoność gry
(7/10):
Oprawa wizualna
(9/10):
Ogólna ocena
(7,5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Dobry, solidny produkt. Gra może nie wybitnie oryginalna, ale wciąż zapewnia satysfakcjonującą rozgrywkę. Na pewno warto ją przynajmniej wypróbować. Do ulubionych gier jednak nie będzie należała.
Podobny mechanizm wyboru akcji (układanka 3×3) tyle że 3d (piramida z 10 kostek) jest w grze Burano