Dzisiaj Pingwin radośnie licytuje szkiełka oraz w wielkich bólach buduje kopalnie w Afryce a RAJ dorwał się do mitycznych bohaterów. Zapraszamy do czytania.
Pingwin
Edel, Stein & Reich: lekka acz sprytna gra licytacyjna. Zasoby to kolorowe szkiełka, które pod koniec każdej z trzech rund przeliczane są na miliony (czyli punkty zwycięstwa) – ale nie liniowo i nie wszystkie. Dostaje je tylko gracz, który zgromadzi danego koloru najwięcej. Pozostali muszą się obejść smakiem, ale okraszonym nadzieją, gdyż lider odrzuca połowę swoich zgromadzonych kamyków w kolorze, który przyniósł mu profity, przez co w olbrzymiej większości przypadków przestaje być w tym kolorze liderem. Kamyki te to również waluta, którą przekupujemy innych graczy. Licytujemy się bowiem o karty – a w zasadzie możliwość wykonania akcji z zagranej karty: pozyskania kamieni, pozyskania kasy lub pozyskania certyfikatu (który może punktować podobnie jak kamienie lub dać jakiś bonus). Akcje są co prawda te same, ale dla każdego gracza w danej rundzie efekt jest nieco inny, co pozwala snuć domysły kto co będzie chciał wykonać. Jeśli tylko jeden gracz zagra kartę z daną akcją – ma prawo do jej wykonania. Trzech lub więcej – nikt z nich jej nie wykona. W przypadku dwóch graczy łaknących tej samej akcji – następuje owa wspomniana wcześniej próba przekupstwa polegająca na wciśnięciu łapówki w postaci kolorowych kamyków. Kto zaoferuje więcej swojemu oponentowi, ten wykona akcję, a przeciwnik dostanie łapówkę.
To gra wyzwalająca emocje, pełna blefu, domysłów, zaskoczeń. Co więcej – warto grać do samego końca, bo można być liderem w przedostatniej rundzie a po ostatniej znaleźć się na końcu. Wszystko zależy od przewidywania zagrań przeciwników, kalkulowania kto ma ile kolorów i kto komu może dać jaką łapówkę. Bo nie wystarczy zbierać dużo kamieni. Trzeba je zbierać mądrze. Zabawna gra, warta spróbowania.
DRCongo: Gra ekonomiczna o budowaniu przemysłu w Afryce, produkowaniu surowców i sprzedawaniu ich na zagranicznych rynkach – z wyjątkiem wody, która zaopatruje rodzime miasta. Gra z przekombinowanymi zasadami. Dużo do tłumaczenia, dużo do ogarniania, niewiele do kombinowania. Do typowej ekonomi dochodzi element losowy jakim jest pokonywanie powstańców (mogę w to dużo zainwestować a i tak wyrzucę jedynkę i po ptokach – nic nie zrobię w danej prowincji, bo nie pokonam powstańca, który zresztą też losowo tu przylazł). Mamy też licytację, kto będzie kontrolował poletko rządowe (rozstawiał żołnierzy, kontrolował rynki lub budował rządowy przemysł). Ciekawy pomysł, ale … trochę upierdliwy. Wszystkiego jest za dużo w tej grze. Poza balansem, którego jak na lekarstwo. Gra ma może nawet spory potencjał, ale IMHO jest on niewykorzystany. Jest długa i nudna. I oka też nie cieszy.
RAJ
Na Zgranym Wawrze miałem okazję zagrać w najnowszy hit na Kickstarterze czyli w prototyp Lords of Hellas. Oczywiście pierwszym co rzuca się w oczy to świetne figurki. Te mniejsze czyli hoplici, kapłani i bohaterowie nie oszałamiają – są bardzo dobrze wykonane, ale to już widzieliśmy w innych grach. Natomiast potwory i monumenty… Oooo… One robią wrażenie… Co prawda stylistyka (przemieszanie antycznych mitów i technologii) jest dość specyficzna i pewnie są tacy, którym się to nie podejdzie, ale jak dla mnie bomba.
Jednak prawda jest taka, że z punkty widzenia grywalności mogłoby ich w ogóle nie być, doskonale zostałyby zastąpione przez zwykłe żetony. Ale… To nie byłoby to samo. Figurki to bardzo mocna strona LoHa, a wszystko wskazuje na to, że uda im się utrzymać wysoką jakość również w egzemplarzach produkcyjnych. Co tu dużo gadać – robią wrażenie i są głównym z powodów, dla których gra robi furorę na KS. Sprawdza się zasada, że ludzie kupują oczami.
Ale przecież nie samymi figurkami człowiek żyje. W LoH zostajemy bohaterem(-ką) antyczną i wykorzystujemy podległe wojska do przejęcia kontroli nad prowincjami i miastami Hellady. Dodatkowo staramy się wybudować jak najwięcej świątyń aby zdobyć kapłanów, którzy zapewnią nam wsparcie od Bogów. Aby było ciekawiej po całej Grecji szwendają się mityczne potwory, z którymi można a nawet trzeba walczyć. Jest co robić.
Zasady są proste i łatwe do ogarnięcia ale ewidentnie dopracowane. Łączą w sobie duże możliwości z co najwyżej niewielkim downtimem, dzięki czemu nikt się nie powinien nudzić podczas rozgrywki. Warunki zwycięstwa (są cztery różne opcje) są tak skonstruowane, że najczęściej w tym samym czasie więcej niż jedna osoba zbliża się do spełnienia któregoś z nich. Co ważne, nawet ktoś zupełnie wyrzucony z planszy ma szansę wygrać jeżeli zabije trzy potwory. To naprawdę fajnie działa.
Dla wielu osób największą wadą może się okazać dość spora doza losowości. To czy karty bitewne podejdą czy nie, może czasem zadecydować o przebiegu rozgrywki. Z drugiej strony nie ma jej na tyle dużo żeby zdominowała grę i sprawiała, że gracze poczują, że ich decyzje nie mają znaczenia.
Pomimo bardzo eurowej mechaniki w Lord of Hellas czuje się klimat, ale przede wszystkim jest epicko. Rozmaite błogosławieństwa od bogów powodują, że każda rozgrywka będzie inaczej przebiegać i za każdym razem warto będzie działać inaczej. Ta gra ma wielki potencjał.
Gała
Mój długi weekend był totalnie planszówkowy. Graliśmy ze znajomymi w lekkie gry, bo do towarzystwa w większości z nich mieliśmy moją babcię!
Fasolki to nasz absolutny hit. Po części dlatego, że po prostu kochamy Uwe Rosenberga, a po części za możliwość grania w większym gronie. Na początku były śmiechy szczególnie ze strony młodszej siostry i babci, no bo Golasy, Grubasy, Łasuchy… ;) Ale z każdą kolejną partią zamiast śmiechu było zaangażowanie, czysta radość z gry i ogromne emocje. Ta gra naprawdę przypadnie do gustu każdemu – moje zebrane statystyki wynoszą 100% zadowolenia!
Później przyszła kolej na Łowców Skarbów. Jest w tej grze coś takiego, co sprawia, że ja ją po prostu kocham. To chyba jeden z tych tytułów, w które grałam najwięcej razy w życiu! Banalne zasady, niesamowita regrywalność i opcja rozgrywki aż do 6 osób. Dobra zabawa i nieoczekiwane zwroty akcji zdecydowanie zachęcają do kolejnych rozgrywek.
Już bez babci sięgnęliśmy po Najeźdźców z Północy. Był to nasz pierwszy raz z tą grą, ale jaki udany! Niesamowicie przypadła nam do gustu, a dużą rolę miały w tym piękne grafiki i ciekawa mechanika. Proste zasady i mnogość opcji przybliżających nas do zwycięstwa sprawiły, że bardzo się z tą grą polubiliśmy. Przed nami na pewno jeszcze wiele najazdów!
Na sam koniec długiego weekendu zagraliśmy po prostu… w karty. Nie ma nic tak dobrego jak Tysiąc w cztery osoby! Oczywiście jak zawsze wygrał najlepszy gracz, czyli ja! Mówią, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, ale jak widać to przysłowie mnie nie dotyczy. Gram potulnie jak baranek, a jakoś zawsze udaje mi się być na szczycie. Szczęście? Sama nie wiem, ale mimo wszystko – warto czasem zagrać po prostu w karty :)