Dzisiaj Pingwin szuka kota w pudełku a Gała wciągnęła Babcię w fasolkowe poszukiwania skarbów. Zapraszamy na cotygodnik!
Pingwin
Ja dzisiaj opowiem małe co-nie-co o pewnym kocie. A konkretnie o Kocie Schrödingera. Eksperyment myślowy, czasem określany mianem paradoksu, opublikowany w 1935 roku przez austriackiego fizyka, Erwina Schrödingera mający na celu przybliżenie interpretacji kopenhaskiej mechaniki kwantowej w odniesieniu do przedmiotów codziennego użytku. Uff… a po ludzku? Żywego kota zamykamy w pojemniku z atomem, który może wyemitować cząstkę promieniowania jonizującego oraz detektor tego promieniowania (np. licznik Geigera-Müllera), który po zarejestrowaniu tego promieniowania uwalnia truciznę … przenoszącą kota do krainy wiecznych łowów. Po zamknięciu pojemnika po pewnym czasie istnieje pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że kot jest martwy i takie samo prawdopodobieństwo, że jest nadal żywy. Tak sugerowałby tzw. zdrowy rozsądek. Z opisu kwantowo-mechanicznego wynika jednak coś innego – przed otwarciem pojemnika kot jest jednocześnie i martwy, i żywy. Jako obiekt kwantowy, znajduje się on równocześnie w każdym z możliwych stanów. Dopiero otwarcie pojemnika i sprawdzenie jego zawartości redukuje układ do jednego stanu – następuje załamanie funkcji falowej kota, i dopiero w momencie poczynienia obserwacji kot przyjmuje jeden, konkretny stan – martwy albo żywy.
To tyle w kwestii tego przydługiego wstępu. Ostatnimi czasy grałam bowiem w … Kota Schrödingera. To karciana gra licytacyjna, w której określamy ile u wszystkich graczy występuje kotów żywych lub kotów martwych. Do tego mamy jeszcze pudełka puste lub takie, które są zgodne z naszą teorią (tzn. jeśli licytujemy koty żywe, to są żywe, a jeśli martwe – to są martwe). W trakcie rozgrywki – zamiast przebijać odzywkę przeciwnika możemy się z nim zgodzić i w nagrodę wyłożyć część kart i dobrać tyleż samo z talii. I w zasadzie wszystko jest tu względne – naprawdę trudno przewidzieć co mają przeciwnicy – jest to radosna gra w oznajmianie pewnego wyniku ewentualnie „sprawdzanie” naszych oponentów. Gra jest zabawna, choć nieskomplikowana i nie ma w niej nic wybitnie nowatorskiego. Ale ten temat! Polecam wszystkim miłośnikom kotów, zwłaszcza kotów Shrödingera ;)
HMS Dolores. Gra w całości jest dylematem więźnia. To potyczki pomiędzy dwoma graczami (jeśli w grze bierze udział 3 lub 4 graczy to też są to potyczki pomiędzy dwoma kolejnymi graczami). Potykamy się o skarby – cztery karty leżące przed nami – dwie przed tobą, dwie przede mną. Potykamy się na pierwszy rzut oka jak papier-kamień-nożyce, ale podejmujemy decyzję o zdradzie lub współpracy, ewentualnie trzeciej możliwości jaką jest kradzież (stąd podobieństwo do papier-kamień-nożyce). Sęk w tym, że podobnie jak w dylemacie więźnia – najbardziej opłacalną strategią (a przynajmniej w kontekście zdobycia jak największej liczby skarbów – o czym za chwilę) jest strategia zdrady (tutaj: wybór walki, czyli „biorę wszystko”). W sytuacji gdy obaj gracze wybiorą walkę po prostu nikt nic nie dostanie. W przeciwnym przypadku – wygrywa zawsze walczący. Najbardziej bolesna jest trzecia opcja – gdy obaj wybiorą kradzież – dodatkowo tracą zdobyty wcześniej skarb. W tej sytuacji jeśli zdobycie skarbu miałoby utrzymać pozycję lidera – wiadomo, co wybierze lider, prawda? sprawę komplikuje fakt, że zdobycie niechcianych skarbów może sprawić, że gracz przestanie być liderem (ze względu na sposób liczenia punktów). Tak czy owak – mnie nie przypadła specjalnie do gustu bo nasza rozgrywka była do bólu przewidywalna.
J’ai mon voyage. To wyścigowa (w pewnym sensie) gra blefu, w której zagrywamy karty podwyższając lub obniżając pozycję niektórych kafelków (kombinacji kóz, piesków i wilków z jedynkami, dwójkami i trójkami) na planszy. Każdy z nas ma interes w tym by dwa określone zwierzątka sięgnęły szczytu (jego wylosowane przed początkiem rundy zwierzątka). Bo po zgraniu się z kart (ew, gdy jakiś kafelek dojdzie do szczytu) – odsłaniamy kto odpowiada za jakie postacie i podliczamy punktację wynikającą z pozycji na planszy. To zdecydowanie gra lekkiego, familijnego kalibru. To co jest w niej fajne, to różne akcje – nie tylko zwykłe podbijanie jednego kafelka. Możemy coś opuścić albo podnieść, ale podnosimy też np. wszystkie trójki, albo wszystkie kozy. Możemy też dokonać zamiany dwóch kafelków (pod warunkiem, że będą należały do tego samego gatunku lub będą oznaczone tą samą liczbą). To co jest mniej fajne – ostatnie słowo należy do ostatniego gracza i to on zazwyczaj trzyma asa w rękawie.
Polskie wydanie przygotowywane przez FoxGames będzie miało daleko idące zmiany. Po pierwsze nie będzie to już J’ai mon voyage, a Terraformacja: wyścig – jak słusznie można podejrzewać, będzie to gwiezdny wyścig. Po drugie – bedą też zmiany wśród zagrywanych kart, które odcisną – niekoniecznie drobne – piętno na mechanice. Trzymam kciuki za powodzenie całej operacji, bo wygląda naprawdę zachęcająco.
Gała
Mój długi weekend był totalnie planszówkowy. Graliśmy ze znajomymi w lekkie gry, bo do towarzystwa w większości z nich mieliśmy moją babcię!
Fasolki to nasz absolutny hit. Po części dlatego, że po prostu kochamy Uwe Rosenberga, a po części za możliwość grania w większym gronie. Na początku były śmiechy szczególnie ze strony młodszej siostry i babci, no bo Golasy, Grubasy, Łasuchy… ;) Ale z każdą kolejną partią zamiast śmiechu było zaangażowanie, czysta radość z gry i ogromne emocje. Ta gra naprawdę przypadnie do gustu każdemu – moje zebrane statystyki wynoszą 100% zadowolenia!
Później przyszła kolej na Łowców Skarbów. Jest w tej grze coś takiego, co sprawia, że ja ją po prostu kocham. To chyba jeden z tych tytułów, w które grałam najwięcej razy w życiu! Banalne zasady, niesamowita regrywalność i opcja rozgrywki aż do 6 osób. Dobra zabawa i nieoczekiwane zwroty akcji zdecydowanie zachęcają do kolejnych rozgrywek.
Już bez babci sięgnęliśmy po Najeźdźców z Północy. Był to nasz pierwszy raz z tą grą, ale jaki udany! Niesamowicie przypadła nam do gustu, a dużą rolę miały w tym piękne grafiki i ciekawa mechanika. Proste zasady i mnogość opcji przybliżających nas do zwycięstwa sprawiły, że bardzo się z tą grą polubiliśmy. Przed nami na pewno jeszcze wiele najazdów!
Na sam koniec długiego weekendu zagraliśmy po prostu… w karty. Nie ma nic tak dobrego jak Tysiąc w cztery osoby! Oczywiście jak zawsze wygrał najlepszy gracz, czyli ja! Mówią, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, ale jak widać to przysłowie mnie nie dotyczy. Gram potulnie jak baranek, a jakoś zawsze udaje mi się być na szczycie. Szczęście? Sama nie wiem, ale mimo wszystko – warto czasem zagrać po prostu w karty :)