21 października w Warszawie odbyła się coroczna impreza planszówkowa pod nazwą Planszówki na Narodowym. Uczestniczę w niej od 2013 roku, czyli właściwie od początku mojej przygody z grami planszowymi. Do tego wydarzenia mam szczególny sentyment, więc i w tym roku nie mogło mnie tam zabraknąć!
Już od godziny 10 ustawiały się kolejki do akredytacji, a kiedy o 11 zajrzałam do wypożyczalni gier (ogromnej!), to wszystkie stoliki były zapełnione. To samo miało miejsce piętro wyżej, gdzie w różnych salach wydawcy oraz wolontariusze tłumaczyli nowości, klasyki, a twórcy gier prezentowali swoje prototypy. Już od samego jej początku widać było, że impreza cieszy się wielkim zainteresowaniem, co dla mnie nie było nowością – w poprzednich latach nie można było narzekać na frekwencję! Rodzice z dziećmi, wytrawni gracze, a także po prostu ludzie ciekawi tego, czym są gry planszowe i chętni do tego, aby sobotę spędzić poza domem. Wszyscy bawiliśmy się świetnie, bo jak inaczej można bawić się przy planszówkach? :)
Już przed wejściem, w kolejkach można było zagrać w kilka tytułów, jednocześnie umilając sobie czas w czekaniu na akredytację, a na starcie Lucrum Games zachęcało do wzięcia udziału w pobiciu rekordu w graniu w jedną grę (Przewrotne Motylki). Wystawcy zlokalizowani byli w centralnym miejscu i nie sposób było ich przeoczyć. Ja prawie całą imprezę spędziłam z Ginetem oraz Inkiem i to właśnie dzięki nim przemile spędziłam czas grając w nowości, starsze gry, których nie znałam, lub dowiadując się czegoś o prototypach. Nie było tego wiele, bo wszystkie stoliki były cały czas oblegane, a sporą ilość czasu poświęciliśmy na zasady i rozgrywkę w Pixie Queen. Na turnieje nie miałam czasu, ale były one głównie skierowane do dzieci, które na pewno miały niemałą frajdę z współzawodniczenia o tytuł mistrza między innymi w Dobble czy w Cukierki, choć i starsi znaleźli coś dla siebie, na przykład turniej w Kingdomino lub w Star Realms. Wstąpiłam również na chwilę do specjalnej strefy dla dzieci, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Raj kolorów, klocków, pięknych gier. Aż sama pożałowałam, że dzieckiem nie jestem :)
Zaczęliśmy od Sali prototypów, gdzie zagraliśmy w piracką grę (jeszcze bez nazwy) Michała Gołębiowskiego, którą wyda Leonardo Games. Ależ ona mnie zachwyciła! Bardzo prosta, z pokaźną ilością kart oraz kilkoma monetkami, opiera się na mechanice odwrotnej licytacji. Na stole wyłożone mamy karty i po kolei licytujemy, które z nich chcemy, a później puszczamy ofertę lub przejmujemy ją i usuwamy dowolną ilość pieniążków. W taki sposób zbieramy na rękę różne rodzaje kart, które punktują w określony sposób, na przykład: po 2 punkty za kartę, +10 punktów jeśli masz minimum 5 danych kart i tak dalej. Całość dzieje się w pirackim klimacie i rzeczywiście mamy poczucie, że jesteśmy łupieżcami skarbów. Już nie mogę się doczekać, aż gra zostanie wydana i koniecznie chcę mieć ją w swojej kolekcji!
Następnie ograliśmy dwie nowości od Naszej Księgarni: Sen oraz Na końcu języka. Ta pierwsza to gra z przepięknymi ilustracjami na kartach, z których każda ma cyfrę od 0 do 9. Każdy z graczy ma swój komplet i na początku gry znamy tylko 2 z 4 naszych kart. Dobieramy karty ze stosu odkrytego lub zakrytego i możemy wymieniać je ze swoimi, lub korzystać z kilku akcji specjalnych, jeśli na nie trafimy. Banalne zasady, bajkowy, choć trochę melancholijny klimat i szybka, ale przyjemna rozgrywka. Z kolei Na końcu języka to gra, która innym może być znana z jej oryginalnego tytułu: Anomia. Tu także mamy karty, ale widnieją na nich symbole oraz krótkie hasła. Wykładamy karty, każdy na swój stosik, a jeśli czyjś symbol zgadza się z innym, to szybko odpowiadamy na hasło przeciwnika, wymieniając dowolną rzecz, której dotyczy hasło. Na przykład: drużyna sportowa, kraj na „A”, coś ciepłego. Jest to typowa imprezówka, więc zwróciłam na nią szczególną uwagę. Koło nosa nie przejdzie mi żadna taka gra! Jest to świetny tytuł i bawiłam się przy nim przednio, także już później po wydarzeniu, w domu.
Chodząc między stolikami zauważyłam Las Vegas – grę, w którą już kiedyś miałam okazję zagrać, ale zupełnie o niej zapomniałam. Skorzystaliśmy więc z okazji akurat zwalniającego się stolika i chętnie ruszyliśmy na podbój kościanego kasyna. Na czym gra polega? Na rzucaniu swoimi kośćmi (każdy ma własny kolor) a następnie wybieraniu danej liczby, która nam wypadła i obstawianiu jej oraz walce o pieniądze, które są punktami na koniec gry. Prosta i nieskomplikowana gra dostarczyła nam sporo zabawy. Zupełnie nie zważając na nic biliśmy się z Inkiem o konkretne liczby, i takim oto sposobem, wygrał Ginet ;)
Czekając w kolejce do Pixie Queen, zagraliśmy z Michałem Solanem w Rosyjską Ruletkę i Munchkinową Listę Skarbów. Były to szybkie partie, ale jakże przyjemne. Rosyjska Ruletka to gra, w której możemy oszukiwać, wybijać się nawzajem lub kombinować, jak przeżyć i uzbierać punkty, żeby wygrać. Mężczyźni mieli trochę mniej szczęścia, ale oczywiście nie… Ginet, z którym zremisowałam, choć walka była zacięta. Jakoś szybko poszło, bo oczywiście musiałam paść ofiarą głównych podejrzeń, choć nie były one słuszne. Dzięki temu ja zdobyłam dodatkowe karty akcji, a chłopaki dostali po Bangu do ręki. Zabawa była przednia! Kiedy przyszła kolej na Munchkin Lista Skarbów, zupełnie straciłam głowę. Jestem przyzwyczajona do wersji Listu Miłosnego z Księżniczką i trochę mi czasu zajęło przedstawienie się na Kupę Skarbów czy Forumowego Trolla, dzięki czemu szybko przegrałam dwie partie z rzędu. Mimo wszystko, powrócę do tego tytułu w domu, bo już zapomniałam, jaka to przyjemna gra.
No i w końcu przyszła pora na grę dnia, czyli Pixie Queen. Bardzo się cieszę, że na miejscu była osoba „obsługująca” stolik, która wytłumaczyła nam wszystkie zasady (choć było trochę nieścisłości, które musieliśmy sprawdzać w trakcie gry w instrukcji), bo gra należy do tych bardziej złożonych. Klimat mnie nie zachwycił, ale ja nie jestem fanką dark-fantasy i nie wybieram gier właśnie ze względu na klimat. Za to mechanika i możliwości, jakie daje nam gra są wspaniałe! Każdy gracz ma swoje wróżki, które wysyła na misje, a ich zadaniem jest dotrzeć do królowej, za co zdobywamy dodatkowe punkty. Gramy przez 9 rund, przy czym po każdej podliczamy baty, czyli punkty ujemne. Jednymi słowy – przez całą grę spadamy coraz głębiej do otchłani, a wygra ten, kto zapuści się tam najmniej. Mamy możliwość wykonania wielu akcji, kosztujących jednego lub dwa nasze piony (mamy 4). Zbieramy zasoby oraz kamienie, obdarowujemy królową, możemy się też połasić na świetnie punktujące pierścienie. I w całym tym zamieszaniu mamy ogromną możliwość napsucia życia przeciwnikowi! Gra jest naszpikowana negatywną interakcją, choć to od graczy zależy, czy będą z niej korzystać do woli, czy raczej ograniczą się do przybliżania swojego zwycięstwa niż przegranej przeciwnika. Ja za negatywną interakcją specjalnie nie przepadam, ale Pixie Queen zdobyła moje serce. Ta mnogość możliwości, dzięki którym rozwijamy swoją strategię jest dla mnie fantastyczna. Bardzo się cieszę, że miałam możliwość zagrania w tę grę właśnie z Inkiem i Ginetem – to była dla mnie czysta przyjemność!
Choć zmęczona, z wydarzenia wracałam uśmiechnięta, zmotywowana do ogrywania kolejnych nowości oraz naszpikowana pozytywną energią, która wręcz emanuje z tej imprezy! Według organizatorów, tego jednego dnia spotkało się tam około 6,5 tysiąca graczy! Niezmiennie raduje mnie fakt, że nasze hobby rośnie w siłę, a dzięki takim wydarzeniom jak Planszówki na Narodowym, może się o nim dowiedzieć mnóstwo osób! Jeśli tylko będziecie mieli okazję, wpadnijcie tam za rok. Szkoda przegapić taką imprezę w stolicy :)