Lubię rondlowe gry Maca Gerdtsa, szczególnie Imperiala i Navegadora. Doceniam Concordię, choć nie trafiła na listę moich ulubionych pozycji. Żadnej z nich jednak nie miałem dotąd na swojej półce, więc z niecierpliwością oczekiwałem pierwszego „mojego” Gerdtsa. Padło na Transatlantic i traktowałem go niemalże jak essenowego pewniaka.
Transatlantic nie jest grą szczególnie piękną, chyba, że ktoś lubuje się w wizerunkach historycznych parowców (i garstki żaglowców). Dla miłośników takowych natomiast gra może być prawdziwą gratką, bo nie dość, że każda karta przedstawia inny statek, to jeszcze w pudełku znajdziemy całą broszurkę poświęcającą kilka zdań każdemu z nich. Poza tym jednak zawartość nie robi większego wrażenia, a plansze i planszetki są po prostu oszczędne.
Lektura instrukcji spowodowała u mnie dwie szybkie refleksje. Po pierwsze Transatlantic to jest duża porcja Concordii doprawiona do smaku Navegadorem, acz od obu z nich różni się brakiem mapy. Z Concordii bezpośrednio wzięto zagrywanie kart akcji włącznie z kartą przywracającą wcześniej zagrane znów na rękę. Również z Concordii mamy tor nowych kart, także ich kupowanie poprzez płacenie sumy tego, co na karcie z tym, co na polu toru, na którym karta leży. Bezpośrednio z Navegadora (choć w Concordii też jest podobnie) mamy sposób punktowania poprzez planszetkę określającą mnożniki punktów w różnych kategoriach.
Druga refleksja była smutniejsza – w dzisiejszych czasach nie można tak pisać instrukcji (mówię o wersji angielskiej). Może gra miała tego pecha, że w niedługim odstępie czasu czytałem wyśmienitą (jak zawsze) instrukcję od CGE, ale na tego pecha solidnie sobie zasłużyła. Kanciasty angielski nie pomagał, ale byłby do przełknięcia. Brak precyzji był do przeżycia dla doświadczonego gracza, który domyśli się, że stos kart należy przetasować, nawet jeśli tekst o tym nie wspomina, ale może być bardzo mylący dla bardziej początkujących. Ale rozmieszczenie pewnych informacji woła o pomstę do nieba. Na przykład – nigdzie poza początkowym streszczeniem przebiegu gry nie jest wprost napisane, że dodatkowe karty z toru trafiają potem do naszej talii. A przecież to jest absolutnie kluczowe i gdybym nie znał Concordii, pewnie miałbym niezłą zagwozdkę albo po prostu grał źle. Nie ukrywam, że to nie nastawiło mnie (ani mojego przeciwnika) pozytywnie do samej rozgrywki.
Zagrałem póki co jedną dwuosobową partię.
W czasie rozgrywki po kolei zagrywamy po jednej karcie z ręki, aby wykonać związaną z nią akcję. Kupujemy parowce po to, by wystawić na poszczególne biorące udział w grze oceany. Nowsze modele wypierają starsze. Parowce zaopatrujemy w węgiel, aby potem używać ich do przeprowadzenia transportu, czyli zarobienia pieniędzy (na kolejne parowce). Parowce poza ceną, dochodem i rokiem produkcji (i paroma mniej istotnymi parametrami) mają też „kolor”, czyli przynależą do jednej z pięciu kategorii punktujących. Wysokość punktacji przedstawiciela kategorii zależy od wspomnianej wcześniej planszetki, na której inwestujemy w mnożniki (każdy gracz osobno). Punktują parowce wypchnięte z oceanu przez nowsze oraz pozostałe na morzach na końcu gry.
Być może była to wina rozgrywki dwuosobowej (co oczywiście zweryfikuję na potrzeby przyszłej recenzji), ale partia wydała mi się mocno schematyczna. Kupuję, zaopatruję w węgiel, transportuję, jeśli mogę – inwestuję w mnożniki tego, czego mam dużo. Nie za wiele tu finezji. Dość interesującym elementem kombinacji jest wypieranie starszych statków przez nowe (w obrębie oceanu), więc trzeba się zastanowić, gdzie statek wystawiamy (o ile mamy taki wybór). Szkoda, że oceany w ogóle się od siebie nie różnią (poza Północnym Atlantykiem). Szkoda, że trzy z pięciu kategorii punktowania nie mają żadnego wpływu na rozgrywkę, poza tymże punktowaniem. Szkoda, że mimo ciekawego tematu i widocznego wkładu w aspekt historyczny gry, mocno odczuwa się abstrakcyjność tego, co robimy.
Pisałem, że gra ma wiele wspólnego z Concordią. Nie zdziwiłbym się, gdyby była poprzedniczką wspomnianej, ale jako gra, która wyszła później póki co nie wytrzymuje konkurencji z uznanym poprzednikiem. Sprawia wrażenie Concordii okrojonej.
Po tej pierwszej partii Transatlantic to jednak zawód. Nie zawód dramatyczny, druga partia nie sprawi mi bólu, ale zdecydowanie nie to, czego się po grze spodziewałem. W recenzji napiszę, czy kolejne rozgrywki wyciągną ten statek ponad poziom morza.
Grę Transatlantic kupisz w sklepie