Tematy gier planszowych bywają naprawdę różne, autorzy potrafią czerpać inspiracje praktycznie ze wszystkiego. Pojawiły się gry w oparciu o dzieła literackie, jak choćby serie gier na podstawie książek Terry’go Pratchetta, czy Kena Folletta. Nic więc dziwnego, że niektóre gry komputerowe doczekały się swoich planszówkowych odpowiedników. Tym razem na tapecie znalazła się gra karciana Bloodborne stworzona przez Erica Langa (autora m.in. Chaosu w Starym Świecie i Blood Rage), czerpiąca inspiracje z hitu o tym samym tytule, wydanego w 2015 roku na konsolę PS4.
Karciany Bloodborne bazuje przede wszystkim na trybie Lochów Kielicha (Chalice Dungeons). Gracze wcielają się w Tropicieli – a ich zadaniem jest wspólne pokonanie napotkanych potworów i zmierzenie się z ostatecznym bossem. Nie uświadczymy tu więc rozbudowanej historii, jeśli nie znaliśmy jej wcześniej raczej nie dowiemy się za wiele. Jest to z jednej strony plus, bo postronny planszówkowicz, który z grą konsolową nie miał styczności nie powinien poczuć się przytłoczony, z drugiej minus, ponieważ zapaleni fani gry mogę poczuć pewien niedosyt.
Jeśli chodzi o stronę graficzną, gra jest naprawdę dobrze wykonana. W pudełku znajdziemy karty przedmiotów i potworów renderowane z gry, dzięki czemu czujemy mroczny klimat z gry konsolowej. Oko cieszą też żetony Tętnień Krwi, które wyglądają trochę jak czerwona masa perłowa, albo oleista krew w formie pastylek. Bloodborne ma też jedną z lepszych wyprasek, jakie do tej pory widziałam. Wszystko ma swoje miejsce i dobrze do siebie pasuje, nie jestem jednak pewna czy nadal wszystko będzie się tak idealnie mieścić, jeśli zakoszulkujemy karty.
Na początku gry należy przygotować Loch Kielicha, czyli utworzyć losową talię kart potworów i bossów – różnica między nimi polega na tym, że jeśli potwór nie zginie w jednej rundzie to ucieka i musimy pożegnać się z pozostałymi na nim Tętnieniami Krwi oraz trofeom, bossowie zaś walczą do końca i zwykle są bardziej żywotni. Losujemy również Ostatecznego Bossa, z którym zmierzymy się na końcu Lochu. Dysponuje on zawsze specjalną umiejętnością, która działa przez cały czas trwania rozgrywki.
Karty przeciwników mają wspólne cechy:
- liczba Tętnień Krwi potwora (życie), są one jednocześnie punktami, które gracze zdobywają zadając obrażenia,
- kolor kostki, które używamy do wyznaczenia ataku potwora, od zielonej najmniej niebezpiecznej, po czerwoną najsilniejszą,
- znaczniki trofeów, które otrzymują wszyscy gracze, którzy zadali obrażenia w turze, w której potwór ginie. Trofea na koniec gry dają dodatkowe punkty.
Wszyscy gracze zaczynają z takimi samymi kartami na ręku i mogą wykorzystywać je do ataku lub odnowy życia. Użyte karty odrzucamy i nie możemy ich ponownie wykorzystać, aż do zagrania karty Snu Tropiciela. Pozwala ona na pobranie kart z powrotem na rękę, zmagazynowanie zebranych Tętnień Krwi, odnowienie życia, umożliwia nabycie ulepszeń, a atakujący w tej rundzie potwór zada nam tylko połowę obrażeń. Plusy, mają jednak swoją cenę. Gracz używający Snu Tropiciela nie może w danej turze atakować, traci więc możliwość zdobycia Tętnień Krwi, a czasem także trofeów (czyli de facto punktów).
Mimo wszystko dosyć ważne jest by używać karty Snu Tropiciela regularnie. Oczywiście możemy ryzykować i rzucić się na potwora mając 2 punkty życia, istnieje wtedy jednak bardzo duża szansa, że zginiemy i stracimy wszystkie zdobyte, ale nie zmagazynowane zawczasu Tętnienia Krwi – zwłaszcza, że potwory atakują jako pierwsze, a rzuty kośćmi są nieprzewidywalne. Co z tego, że przeciwnik należy do łatwych, rzucamy zieloną kością, wypada ścianka z obrażeniami i znaczkiem X, co oznacza że rzucamy jeszcze raz i sumujemy obrażenia… i tak trzy-cztery razy z rzędu. Nagle okazuje się, że ten najprostszy potwór zadał nam 5 ran (gdzie 8 to maksymalna ilość życia gracza), których zupełnie się nie spodziewaliśmy. Przy żółtych i czerwonych kościach obrażenia potrafią być jeszcze większe. Nikt nie jest bezpieczny, przygotujcie się na to, że będziecie ginąć ;) Wydaje mi się, że losowość ma w tym przypadku sens, daje tę odrobinę dreszczyku emocji, jak w grze konsolowej, jeden błąd i leżymy. Nie boli to aż tak bardzo, zwłaszcza że nie giniemy permanentnie (chyba że trafi nam się jeden wredny Ostateczny Boss), a przy dużych wynikach na kościach często umiera więcej niż jeden gracz.
Po każdym ataku znacznik pierwszego gracza przechodzi na następną osobę, zmieniając jednocześnie kolejność ataków. Jest to dość ważny element, wszak może się zdarzyć, że potwór zginie zanim w ogóle kolejka do nas dojdzie, a co za tym idzie stracimy możliwość pozyskania Tętnień Krwi. Możemy być pewni, że nasi współgracze zrobią wszystko co w ich mocy, abyśmy zostali na lodzie. Na szczęście w grze jest kilka kart, które pozwalają na atak jakby poza kolejnością – dobrze jest wyczuć sytuację i użyć ich w odpowiednim momencie.
Dzięki różnym kartom potworów i bossów, które losowo wybiera się na początku rozgrywki, każda gra wygląda trochę inaczej. Zwłaszcza, że Ostatni Boss posiada umiejętność, która jest aktywna przez cały czas trwania gry i w znaczący sposób na nią wpływa (np. jeśli chcemy mieć troszkę łatwiej możemy wybrać jako Ostatniego Bossa Mamkę Mergo, która powoduje, że na początku tury odzyskujemy 1 punkt życia, jeśli chcemy utrudnienia świetnie sprawdzi się Gehrman – pierwszy Tropiciel, dodający życia wszystkim przeciwnikom lub Rom – tępy pająk, który na stałe eliminuje z gry każdego kto zginął dwa razy). W grze nie ma wszystkich przeciwników czy broni z konsolowego odpowiednika, jednak twórcy zapowiedzieli na 2018 rok dodatek, który ma wprowadzić nowe karty i mechaniki.
Wydawać by się mogło, że Bloodborne jest grą kooperacyjną, w której musimy zmierzyć się z grą. Jest w tym trochę prawdy, ale bardzo szybko przekonujemy się, że to jednak gra blefu i ryzyka. Trzeba przewidzieć kiedy jest dobry moment na zdradzenie towarzyszy broni, w końcu zwycięzca może być tylko jeden. Odnoszę nawet wrażenie, że ta korporacja schodzi mocno na drugi plan, często po prostu bardziej się opłaca przeszkadzać innym niż pomagać.
Wedle pudełka gra jest przeznaczona dla 3-5 graczy. Choć, jeśli trochę zmienić zasady na upartego dałoby się zagrać nawet we dwie. My graliśmy głównie w czteroosobowym składzie i odnoszę wrażenie, że im więcej graczy tym gra jest bardziej interesująca. Przede wszystkim trudniej jest pozyskać punkty, istnieje spora szansa, że potwór zginie zanim kolejka do nas dotrze, co sprawia że trzeba więcej kombinować, aby nie być stratnym. W związku z tym konkurowanie pomiędzy graczami jest bardziej widoczne i zacięte.
Bloodborne nie jest grą wybitnie trudną mechanicznie, dzięki temu dosyć łatwo wytłumaczyć ją nowym graczom. Jednocześnie zapewnia decyzje i wybory, które sprawiają, że trzeba przekalkulować sobie, co nam się bardziej opłaca, grać drużynowo, czy perfidnie wbić komuś sztylet w plecy. W lekki sposób przenosi nas na chwilę do świata Bloodborna i tak też należy ją traktować – jako filler, który oferuje dosyć krótką, niezbyt skomplikowaną zabawę, z losowością i negatywną interakcją, która jednak nie boli aż tak bardzo, jak w przypadku wielu innych gier.