Mgła. Światło ledwo sączyło się przez mleczno-białą zawiesinę. Tylko w środku nikt tego nie widział. Nikt z krzątających się w cudownym przybytku. Jadłodajni. Nowoczesnej i ciepłej. Atmosfera w pracy była świetna. Większość stanowiła frytura. Tak do 80%. Pozostała część to para wodna, azot i nieco tlenu. Akurat tyle by dało się oddychać. Kolejna postać schylała się do piecyka konwekcyjnego, wyciągała podgrzewane żarcie, by nowy cień wrzucił bułę z tacki.
– Na cholerę mi to było?
Młody chłopak przerzucił frytki z koszyka do kartonowego pojemniczka. Posolił. Odstawił obok. Zanurzył kolejną partię.
– Makabra. Szlag by to… jego mać.
Kropelka tłuszczu prysnęła mu na dłoń.
Słodki opar akroleiny przeszywał powietrze, wsączając się w ubrania.
– Jeszcze raz i wylecisz. Pamiętaj! – syknął do ucha szef zmiany – Dżery! – dodał z pogardą i wskazał znacząco gestem dłoni swoje oczy, na niego, na swoje oczy, na niego. Jak w filmie.
– Z lat siedemdziesiątych, po lsd. – przeszło przez myśl chłopakowi. – Dżery… nikt tak do mnie nie mówił wcześniej. Durnie. Jak Juliusz w głowie tego człowieka prze-ewoluował w Dżerego? Lepiej nie wiedzieć.
Dwa tygodnie wcześniej Dżery, wtedy jeszcze Julek, wracał do domu. Spojrzał na witrynę. Wspaniała atmosfera w pracy. Tego mu było brak – ODMIANY. Nie to, żeby dotychczasowe zajęcie było nudno. Co to, to nie. To pewnie efekt wypalenia. Ile można siedzieć w labie i robić rzeczy-które-nie-wychodzą, albo rzeczy-których-nie-da-się-zbadać-do-końca-znanymi-metodami? Tak, to pojedyncze wyrazy, tylko nieco złożone.
Może to chwilowe znużenie, może efekt wypalenia? Grunt, że Julek po kolejnym syknięciu i wymamrotaniu serii przekleństw, został wysłany do piwnicy po pieczarki. Minął migający neon z radosnym mimem, zatrzymał się… i wrócił po klucze. Wybierając klucz o mało nie zderzył się z jednym z szacownych gości. W odpowiedzi na sapiący, trudno do określenia wyraz oburzenia uprzejmie przeprosił i wyciągnął odpowiedni klucz.
Zazgrzytał zamek i worek z ziemniakami zalała biała poświata lampki ledowej. Chłopak zdreptał po schodach wydając przy tym charakterystyczne rytmiczne tup-tup tup-tup. Jednak kiedy przesuwał się wzdłuż wysłużonej barierki poczuł głód. Nie jakiś-tam zwykły głód codzienny. Ten był inny – pierwotny i drapieżny. Miał w sobie coś z pożądania słodyczy i kwaśności, cudownych przypraw i chamskiej bajaderki-kulki, delikatnego ratatuj i karków z grilla jednocześnie. Aż ślinka cieknie… aż…
W następnej scenie, w kuluarach, widzimy go. Siedzi i uśmiecha się do nas. Pod twarzą wisi mu belka z napisem: Juliusz, lat 29, nie spodziewał się tego co się właśnie stanie.
– Gdybym prowadził pamiętnik, zapisałbym w nim, że nie spodziewałem się tego w ogóle. – cedzi przez zęby, z fałszywym zaskoczeniem. Nie umie kłamać.
To wszystko dzieje się jednocześnie w jego głowie, kiedy schyla się po worek ziemniaków, zarzuca na plecy. Worek uderza o ścianę. Słychać głuche puknięcie. Julek zrobił krok. Potem drugie. Kolejny krok w stronę schodów. Trzecie i czwarte i piąte. Zatrzymał się. Narastający turkot jakby ktoś z drugiej strony ściany łomotał o nią kiściami ziemniaków. Dziko i namiętnie, jakby spodobał mu się ten dźwięk. To niespecjalnie normalne. Na takie sytuacje ludzki organizm reaguje w jeden sposób. No. Może dwa. Niektórzy stają jak wryci, inni biegną.
Julek rzucił się w stronę schodów. Jego bieg ugrzęzł jednak z zapadającej się pod nim podłodze. Jakoś dziwnie miękkiej. Jakby pajęczyna przepuściła przez siebie posadzkę, chwytając chłopaka w delikatną sieć i opuszczając do pomieszczenia niżej. Gdyby Julek skupił się w tym momencie na czymś poza własnym wielkim i kosmatym przerażeniem, usłyszałby muzykę. Melodia pojawia się zawsze, jednak nie wszyscy ją słyszą. Fiu-fiu-fiu-fiu fiu-fiu. Fiu-fiu-fiu-fiu fi-fu. A potem znika.
– Ciemność. Niezupełna, bo lampka przy wejściu do piwnicy ma dużą moc. Bicie serca i przyspieszony oddech. Wszystkie kości całe. Krzyk uwięziony w gardle powoli je rozkurcza. Rozglądam się. Pomieszczenie znajduje się jakieś 4-5 metrów poniżej podłogi piwnicy. Trzy, może cztery metry szerokości i tyleż długości. Jest tu nawet posadzka. Tajemnicza pajęczyna wplotła się w nią i zniknęła. Dziwne. Nic tu… o. Na ścianie, jakby niezgrabnym paluchem wyrysowane są jakieś bohomazy. Dziecięce? Facet w kapeluszu z ogromnym rondem rozmawia z psem? Chwila. Poświecę latarką z telefonu.
Rozbłysło światło.
Rysunek przedstawiał wyrośniętego jegomościa, coś na kształt ludzika z żołędzi, w kapeluszu przypominającym sombrero. Mierzyło do niego trzech muszkieterów zbudowanych z patyków i kasztanów. Trudno było rozeznać. Dziecięcy bohomaz. Dziwnie intensywnie jasny w tych ciemnościach, biały bohomaz. Juliusz rozejrzał się dookoła. Wziął kilka głębokich wdechów. Adrenalina powoli przestawała szumieć w żyłach. Dziwny wszechobecny zapach powoli docierał do jego umysłu. Wsączał się w nos. Krzyczał i łomotał w receptory węchowe.
– Pieczarki? – wymamrotał oszołomiony – Grzybnia?
Krok do przodu. Szurnięcie. Szukanie nogą pewnego gruntu. Dźwięk turlającej się porcelany?
– Jak w dobrej przygodówce, pixel hunting – zakpił chowając przedmiot do kieszeni fartucha. Obmacał ściany. Oparł ściśnięte pięści na biodra.
– I jak ja mam stąd wyleźć?
Jak na zawołanie posadzka wraz z nim uniosła się na poziom piwnicy, zasłaniając tajemniczą komnatkę.
Wyglądał głupio, bardzo głupio. Tak debilnie jak ktoś, kto zasnął na jawie, obudził się i do końca nie jest pewny, czy przez okno zaraz nie wyjrzy różowy kucyk na tęczy.
– Jestem człowiekiem racjonalnym, jestem człowiekiem racjonalnym, ra-cjo-nal-nym, ra-cjo-nal… – jak mantra odbiło się w ścianach piwnicy – hmmm… sprawdźmy: JAK MAM TAM WLEŹĆ?
Nic.
Podłoga się nie zapadła. Poskakał w miejscu.
Nic.
Żadnego jednorożca. Zapadającej podłogi.
Jego mózg zaczął powoli negować wydarzenia sprzed chwili. Chwycił tacką z pieczarkami i powoli wyszedł, niepewny kolejnych kroków. Na schodach zaczął biec i trzasnął drzwiami. Lekka poświata na podłodze utrzymywała się przez kolejne godziny.
Godzin, które kilka metrów wyżej upłynęły na gorączkowej krzątaninie w kuchni.
Po skończonej zmianie Julek ruszył pierwszym tramwajem w kierunku uczelni. Profesor Barbarski – jego promotor – niedawno zaproponował nową metodę otrzymywania nano-szlamu. Kolejną do zbadania i… zapewne odrzucenia. Julek przyjechał na wydział tylko by sprawdzić wynik długotrwałej ekspozycji atmosfery generowanej przez runo leśne na związki alkilowe wapnia. Nano-szlam świeci w świetle ultrafioletowym (UV).
– Słoik z paprotkami, runem i grzybkami. Szaleństwo, ale może się udać. Najgłupsze rzeczy działają kiedy nie powinny. – przemknęło mu przez myśl, kiedy wstawiał próbkę w światło lampy UV.
I zamarł.
Próbka nie świeciła. Nic w tym zaskakującego. To nie mogło się udać.
Za to jego ręce jarzyły się jaskrawo-niebieskim blaskiem.
– Co to jest, na Miecz Pana?
W pierwszym odruchu umył ręce. Wodą, mydłem, płynem do naczyń, acetonem, na wszelki wypadek rozcieńczonym kwasem octowym. Sprawdził pod lampą. Dalej świecą. Woda, aceton, toluen (tak, nie wolno). Dalej nic. Chlorek metylenu? Swędzi. Dalej nic.
Zatrzymał się nagle ponownie idąc do zlewu, by wytoczyć cięższe działa.
Ochroniarz którego mijał pokręcił tylko głową, widząc kolejnego roztargnionego, niedogolonego studenta szemrzącego coś pod nosem i biegnącego to w tę, czy inną stronę.
Kolejne przystanki i światła na skrzyżowaniach. – No jedź cholero!
Po cichu próbował przedrzeć się do piwnicy restauracji. Wmieszał w tłum kelnerów i kucharzy zarzucając na siebie fartuch. Cudzy.
Podreptał do drzwi, podpiął przedłużacz zabrany z laboratorium i powoli zamknął za sobą drzwi. Podpiął lampkę UV i poświecił. Podłoga rozjarzyła się bladą poświatą. Dłonie też się rozjarzyły.
– Aha! – zabrzmiało w ciemnościach jak ,,Eureka!” – Pachnie grzybami w tej mojej wannie… – dodał w myślach.
Zszedł po schodkach i stanął pośrodku błyszczącego placu.
Tym razem usłyszał muzykę wyraźnie. Fiu-fiu-fiu-fiu-fiu-fiu fi-fi-fi-fi fi-fuuuu… – Skąd ja znam ten motyw? Czy to keyboard?
Podłoga zsunęła się z lekkim klapnięciem odsłaniając komnatę świecąca feerią barw niczym z wizji po LSD. Albo pejotlu. Albo LSD z pejotlem i losowo zebranymi…
– Grzyby!
Rysunki grzybów w kolorach intensywnej ultramaryny, fioletu, koloru przypominający krwawy księżyc. Historia. Opowieść przedstawiona w klatkach komiksu. Rysunki wykonano jakąś dziwną techniką. Jakby ktoś maczał maleńką gąbkę w farbie i pojedynczymi pacnięciami rysował najdoskonalsze detale. Magia.
Młody uczony stał jak wmurowany czytając kolejne paski komiksu.
Rozłożysta plecha pod gęstym lasem. Nad paskiem rysunek piramid. Rozłożysta plecha pod gęstym lasem, obok drewniana palisada otaczająca gródek z umocnieniem izbicowym. Grzyby wewnątrz skrzyń z ziemią. Nad nim rysunek hoplitów.
– To kalendarz!… ccc-c-c-Co?
Na niektórych paskach widać było wypełzający kawał plechy. Wychodzący na powierzchnię ziemi. Nie wyrastający. Wypełzający. Ktoś lub coś zadało sobie wiele trudu by zaznaczyć ten moment krwisto-czerwoną aureolą. Fragment plechy upodabnia się do istot, które spotyka. Tu ma głowę jelenia, ale dalej jest plechą. Maleńki pędzelek-gąbka idealnie to oddaje. Tu staje się… człekopodobna? Straszy ludzi w górach. O! Jak zmykają. Niosą młynki modlitewne? Tybet? Kanguli-Yeti? Tu intensywnie zielony las. Żółte niebo w płomieniach z pomarańczy. Gorąco. Plecha straszy ludzi udając wilkopodobne-coś. Czupakabra?
– Mulder… mamy problem.
Przecieranie oczu nic nie daje. Zaciskanie ich palcami też. Kiczowata, ale piękna!, praca wciąż jest na wyciągnięcie ręki.
Kolejny gąbczasty jegomość ubrał się w kontusz. Wokół ludzie na koniach. Wąsaci. Gonią ludzi z pikami w morionach. Miasto na skarpie. Warszawa? Szwedzi w Warszawie? Schwytali go. To ci od żołędzi i kasztanów? Wyłączył lampę. Tak. Włączył. Na nowo rozjarzyła się mała komnata. Strzelają w kłębowisko korzonków i mchu ubrane w kirys i rajtarskie buty. Prawie słychać dźwięk wystrzałów. Potem kłębowisko ich wchłania. Bleee… to prawie fotorealizm.
Przegląd wydarzeń przerywa dźwięk dzwonka. Komiks nie był prowadzony w pełni chronologicznie. Kilka pasków później widać było wielki kapelusz borowika zbliżający się do Ziemi.
– Halo? Tak. Jestem niedaleko. Ok.
Juliusz użył magicznego ,,jak ja mam stąd wyleźć”, wyskoczył za drzwi piwnicy, gdzie stanął przed nim Andrzej. Chłopak który przejmował od niego zmianę.
– Nie wiem co tam robiłeś, ani skąd wziąłeś tę cholerną solniczkę, nie chcę wiedzieć co do niej dosypałeś…
– Co się stało? Jaka solniczka?
– Była w twoich fartuchu. Taka w kształcie muchomorka. Czerwona w ciapki. Muchomorek! Halo?
Julek zbladł, posiniał i zaczerwienił się równocześnie.
– Nie wiem co to, ale ludzie, którym posoliłem tym potrawy wzięli cztery razy to samo i dwie porcje do domu. Nie wyglądali na normalnych. Znaczy… normalnych po tym co zjedli. Coś się w nich zmieniło. Szefostwo chyba się nie zorientowało. Weź to i dosyp więcej, bo w zasadzie się skończyło. Jeśli to prochy, masz przechlapane. Zwłaszcza kiedy klienci wrócą.
Wcisnął solniczkę do ręki Julkowi i odmaszerował.
Chłopak stał w szumie rozmów restauracji i krzyków dochodzących z kuchni.
Otworzył drzwi piwnicy. Zamknął je za sobą.
Zapadła ciemność.
Z nieba zaczęły sfruwać zielone literki układające się w imiona i nazwiska twórców i aktorów.
Ciąg dalszy nastąpi.
W tle słychać muzykę i wpadającą w ucho piosenkę:
Między plechą a niebem
cudów rodzi się siedem
zbierzesz je rękawiczką
lecz powrócą z solniczką
siabadabada-siabadaba-da
Muzyka powoli przycicha. Znowu reklamy.
Autorem powyższego tekstu, wyróżnionego w konkursie „Styczeń z Obcymi„, jest Furan, który otrzymuje od nas taką właśnie torbę na gry. Serdecznie gratulujemy i prosimy o przesłanie na adres redakcji swoich danych korespondencyjnych. A wszystkich miłośników dobrej literatury sci-fi zapraszamy już jutro o tej samej porze :)