„Jak ja nie lubię tych militarnych kwadratoszczękowych świrów” pomyślał profesor Caldwell, patrząc na krzątających się po komnacie żołnierzy. Każdy jeden z nich wyglądał jak chodząca antyteza leciwego naukowca: silny, przystojny, niezłomny i szybki w ruchach. „Szlag by ich trafił” tym razem wymamrotał pod nosem, przełykając pośpiesznie – zbyt szybko – kolejną tabletkę przeciwbólową, po czym natychmiast jęknął cicho. Wrażliwe korzonki natychmiast przypomniały mu, gdzie leży granica jego dopuszczalnych nerwowych ruchów. „Szlag by ich wszystkich trafił, cholera” – tym razem już jednak ostrożnie, z szacunkiem dla własnego obolałego ciała, profesor delikatnie osunął się na rozkładane krzesełko.
Caldwell lubił swoją pracę. Nie ze względu na niezwykłe znaleziska, egzotyczne przygody czy chwałę odkrywcy i wzmiankę nazwiska w podręcznikach historii. Jego powód był znacznie bardziej prozaiczny: służył mu ciepły klimat. Niczym jaszczur chłonący promienie Słońca na rozgrzanym kamieniu, tak i podstarzały archeolog tylko w upale czuł się dobrze, albowiem tylko w piaskach pustyni nie dokuczał mu reumatyzm i szereg pomniejszych schorzeń układu kostnego. Dość powiedzieć, że jego niezadowolenie rosło wraz z postępem prac wokół najnowszego znaleziska. Początkowo, oczywiście, ekscytacja była wielka, bo odkrycia na taką skalę dawno nie było. I to nie gliniane garnki, ani tabliczki – ale cały grobowiec! Niejeden archeolog dałby sobie obciąć rękę i nogę, żeby taki grobowiec odnaleźć w dwudziestym pierwszym wieku, ale Fortuna ma silny zmysł ironii: zamiast sprezentować to jakiemuś błyskotliwemu karierowiczowi, zdecydowała się obdarzyć nim Caldwella. Ktokolwiek powiedział, że w Egipcie nie ma już nic do odkrycia, cóż – na pewno w tej chwili rwie sobie włosy z głowy.
Grobowiec jednak szybko okazał się czymś bardziej złożonym, niż początkowo zakładano. Poza standardowymi znaleziskami: sarkofagi, mumie, urny, dzbany, dzbanki, dzbanuszki (Egipcjanie kochają, cholera, dzbanki), znaleziono wrota o nietypowej konstrukcji, a napis nad nimi wywołał niemałe poruszenie wśród wszystkich zgromadzonych badaczy.
„Dar Ra spoczywa wewnątrz. Największa broń, jaką władał człowiek.”
Hieroglify wokół wrót opowiadały historię owego daru, jeszcze sprzed czasów Pierwszej Dynastii. Moc jej, głosiły znaki, była tak potężna, że przez całe stulecia nikt nie odważył się jej użyć, choć samo jej istnienie wywołało wiele konfliktów, albowiem żaden z rodów nie chciał pozostawić jej pod kontrolą innego. W swej mądrości założyciele rodu, z którego wyszła późniejsza linia Faraonów, uznali, że żaden śmiertelnik nie powinien się do niej nigdy zbliżać – wtedy tylko znów zapanuje pokój. Inne rody przyznały im rację, dlatego też „Dar Ra” zamknięto tam, gdzie tylko Bogom wolno przebywać – w komnacie Tysiąca Twarzy. Która to komnata, zdaje się, znajduje się po drugiej stronie tych nietypowych wrót.
Okrzykom radości i „Eurekom!” nie było tego dnia końca. Tym bardziej nawet, że wstępne oględziny wrót nie pozostawiały wątpliwości: nie stworzyły ich ludzkie ręce. Nie było nawet pewności, co to za materiał, lśniący jak czarne szkło, z którego je wykonano. Było co świętować, choć Caldwell, jako jedyny tego dnia, wzdychał ciężko na myśl o tym, że to w tej ciemnej, zimnej komnacie przyjdzie mu pracować przez najbliższy czas. Och, gdyby tylko wiedział wtedy, ile jeszcze niezadowolenia przyjdzie mu znieść…
Albowiem w każdej grupie badaczy przeszłości znajdzie się taki, który choćby na wspomnienie słowa „broń” strzyże uszami. Uśmiecha się do kolegów i pije z nimi by uczcić odkrycie, ale gdy już wszyscy są dobrze wstawieni, oddala się pośpiesznie, aby zawiadomić centralę.
I tak oto korpus Marines znalazł się w rekordowym tempie w samym środku pustyni.
Caldwell oczywiście nie lubił wojskowych nie tylko ze względu na jawną wyższość ich fizycznych atrybutów, ale też ze względu na ich absolutny brak poszanowania dla procedur archeologicznych. Na jego oczach zresztą kilku żołnierzy zmiażdżyło w proch bezcenne dzbanki podczas przenoszenia wielkich czarnych skrzyń z dziwaczną aparaturą, o której jako archeolog, nie miał żadnego pojęcia.
Różne te rzeczy oczywiście gotowały mu krew w żyłach, ale nic nie mogło przebić jego numeru jeden na liście najbardziej znienawidzonych rzeczy: obłudnych, fałszywie przyjaznych pseudointelektualistów, którzy zawsze wszystkim się przymilają.
– Och, Caldwell, widzę że siedzisz sobie tutaj w chłodku. Mogę się na chwilę dosiąść, jak kolega naukowiec do kolegi naukowca? – wysoki i niemal kompletnie łysy mężczyzna w mundurze podsunął sobie krzesełko – Ach, Tobie to dobrze, możesz się wygodnie rozłożyć. A ja, wyobraź sobie, od rana musiałem monitorować rozładunek sprzętu.
Mężczyzna, na oko koło czterdziestki, usiadł ciężko i otarł pot z czoła wierzchem dłoni, a jego wesołe oczy spoczęły na znieruchomiałym profesorze.
– Tak, doktorze… – Caldwell spojrzał na naszywkę nad kieszenią munduru towarzysza – doktorze Mercer. Ze mną dobrze. Tak.
– Niech pan nie myśli, że odmawiam panu siedzenia na laurach, w końcu to wielkie odkrycie – Mercer klepnął Caldwella w ramię, na co kręgosłup tego drugiego zareagował brutalnym sprzeciwem – Niech pan tylko pomyśli: normalnie pański zawód ogranicza się ledwie do odkrywania przeszłości, ale tym razem… Tym razem, Caldwell, odkryłeś również przyszłość ludzkości! Tak przy okazji, możemy przejść na Ty. Ja jestem Scott. – wojskowy naukowiec wyciągnął rękę do Caldwella i widać było, że mu tej wymiany uprzejmości nie odpuści.
– James – wydukał w końcu podstarzały archeolog, ściskając wyciągniętą dłoń tamtego, próbując jednocześnie maskować swoje oburzenie na takie jego przedmiotowe potraktowanie. To ON jest starszy, czyż to nie ON powinien być tym, który decyduje, w jaki sposób będą się do niego zwracać osoby niższe stopniem naukowym…?
– Widzisz James, na coś takiego właśnie czekaliśmy od lat. Nie tylko my zresztą, ale… ostatecznie jesteśmy pierwsi, a tylko to się liczy, czyż nie?
Caldwell milczał. Żeby jednak nie milczeć niegrzecznie, utkwił wzrok w odległym punkcie obszernej komnaty. Mercer, niezrażony, kontynuował.
– Ten czarny materiał to jakiś metal. Jaki, tego nie wiemy, ale na pewno obcy. Ma słabe właściwości magnetyczne. Ale nie powinno być większego problemu.
– Problemu? Z czym problemu? – ożywił się profesor.
– Z… – Mercer szukał chwilę słowa – przejściem. Na drugą stronę.
– Jak chcecie to zrobić?
– Och, James. Te wrota może były w stanie trzymać z daleka dzikusów z kamieniami i drewniane tarany… Ale nie powinny stanowić problemu dla C4.
– Chcecie to wysadzić?! Zwariowaliście?! Nie pozwolę! – Caldwell zerwał się z krzesła a jego plecy natychmiast zajęły się ogniem.
– Na Boga, Jim. Mogę mówić Jim? Jim, bądź rozsądny! – Mercer stał się nagle niezwykle jowialny, nawet jak na niego – Oczywiście, wszystko trzeba dokładnie zbadać, ale musisz sobie zdawać sprawę z naszej sytuacji: jesteśmy w samym środku pustyni, z nieautoryzowaną wizytą na terenie obcego kraju. Po drugiej stronie tych wrót jest broń nie pochodząca z Ziemi. Jak myślisz, gdy inne kraje złapią choćby strzęp tej informacji, a uwierz mi, że złapią, Jim, myślisz że będą grzecznie czekać aż skończymy? Że pozwolą nam poczytać hieroglify, podziwiać dzbanki i siedzieć tutaj, z tą bronią tuż obok? Nie, Jim. Wiesz że tak nie będzie. Wiesz, że tu przylecą, tak jak my to zrobiliśmy. A ty będziesz w samym środku tego, co się tu wtedy stanie. A wiesz, co się tu wtedy stanie?
Stary archeolog wiedział. Wypuścił powietrze z głośnym świstem i opadł znów na krzesełko.
– To dla Twojego dobra, Jim. I dla dobra ludzkości. Uwierz mi, tak jest lepiej.
Łysiejący doktor podniósł się z krzesła i założył czapkę.
– Dziękuję za zrozumienie, profesorze Caldwell. Chciałbym, żeby mi pan towarzyszył, gdy będziemy gotowi do wejścia.
Pobladły staruszek kiwnął tylko głową. Korzonki, zdawało się, były nagle najmniejszym z jego problemów.
* * *
Było tak, jak przewidział Mercer: czarne wrota roztrzaskały się z metalicznym chrzęstem. Snopy świateł latarek niemal natychmiast spróbowały przebić wzniecony wybuchem pył, który aż do teraz leżał sobie spokojnie od tysięcy lat. Mężczyźni w ochronnych kombinezonach i maskach gazowych ostrożnie weszli do środka: najpierw dwóch żołnierzy z krótkimi karabinami, za nimi doktor Mercer, na samym końcu zaś, sztywnym krokiem, profesor Caldwell.
Ze szczytu okrągłego pomieszczenia spływała niebieska poświata, tworząc fantazyjne refleksy w rzeźbionych ścianach, wykonanych z takiego samego materiału, jak czarne wrota. Z samego środka nieziemskiej komnaty wyrastał postument.
– Widzi to pan, profesorze? – Mercer wskazał świecący niebiesko okrąg na suficie. – Znaleźliśmy takie w Ameryce Południowej. Bardzo stabilne źródło światła i energii, niestety nie wytwarza wielkich ilości, ale za to zdaje się nie wyczerpywać. Fascynujące, czyż nie?
Caldwell milczał, jego wzrok skupiony całkowicie na postumencie.
– Nie zdziwiło Pana, że coś takiego już widzieliśmy? Tak się Panu śpieszy do broni, że nic już pana nie interesuje? – Mercer przyjął urażony ton.
– Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym lepiej – odparł archeolog, ciągle walczący w swojej głowie z obrazkiem wszystkich siepaczy świata, zmierzających tu teraz po jego głowę. Mercer zaśmiał się lekko:
– Krótko i do rzeczy. Tak lubię! – mówiąc to, zrobił kilka gestów, a żołnierze natychmiast podbiegli do postumentu. Nie zauważając niczego podejrzanego, rozeszli się na boki, zabezpieczając teren. Naukowcy ostrożnie zbliżyli się do postumentu. Tuż nad nim unosiła się czarna tabliczka, świecąca niebieskimi znakami. Mercer jęknął, wyraźnie rozczarowany.
– TO? To jest broń? Spodziewałem się czegoś… Hm. – zastanowił się chwilę – Profesorze. Coś mówią panu te znaki? To nie są hieroglify, więc co?
Caldwell wyjrzał zza Mercera:
– To wygląda… Hm. Tak. Wyglądem przypominają… znaki klinowe.
– Jest pan pewien?
– Proszę pana – napuszył się Caldwell – powinien pan wiedzieć, że jestem specjalistą w dziedzinie starożytnych pism i znaków! Ani w Egipcie, ani na Bliskim Wschodzie nie ma takiego języka, którego bym nie znał, takiej tablicy, której bym nie…
– Wierzę – przerwał Mercer. – Da pan radę to przetłumaczyć?
Caldwell żachnął się.
– Oczywiście, że dam! Co prawda nie jest to dokładnie pismo klinowe, ale podobieństwo jest na tyle duże, że…
– A więc proszę. Niech pan tłumaczy.
Archeolog wygrzebał z torby papier i ołówek, po czym przystąpił do pracy.
– Hm… to nie… Hm… Hm. Hm! A może… I jeśli… Tak, tak…. Aha, aha… Hm.
Mruczeniom pod nosem nie było końca, ale po chwili, która mogła trwać całą wieczność, profesor odwrócił się do doktora, trzymając mocno papier w zaciśniętej dłoni.
– I co? Co tam jest napisane? Czy to jest instrukcja konstrukcyjna? Wskazówka do znalezienia prawdziwego miejsca ukrycia broni?
Ale Caldwell patrzył tylko na niego martwymi oczyma. Zdawało się, z jego twarzy całkowicie odpłynęła krew. Jego usta drżały lekko.
– Jasna cholera, Caldwell! Mów, na Boga! Co tam jest napisane?!
Stary archeolog, dalej jakby nieobecny, wyciągnął tylko rękę z kawałkiem papieru. Mercer schwycił go zręcznie i sam utkwił wzrok w kartce.
SPOJRZYJ, ŚMIERTELNIKU, NA DAR OD RA I PŁACZ, ALBOWIEM JEST TO BROŃ, KTÓRA ODMIENI OBLICZE ŚWIATA. ŻADEN MĄŻ, KTÓRY TĄ BRONIĄ WŁADAŁ, NIE PONIÓSŁ KLĘSKI. JEŚLIŚ ODWAŻNY I SZLACHETNEGO SERCA, CZYTAJ DALEJ, A I TY DOWIESZ SIĘ, JAK W PIĘCIU PROSTYCH KROKACH POMNOŻYĆ SWÓJ MAJĄTEK BEZ WYCHODZENIA Z DOMU.
Autorem powyższego tekstu, wyróżnionego w konkursie „Styczeń z Obcymi„, jest Skid, który otrzymuje od nas tę pojemną i wytrzymałą torbę na gry :).
Serdecznie gratulujemy i prosimy o przesłanie na adres redakcji swoich danych korespondencyjnych. A wszystkich miłośników dobrej literatury sci-fi zapraszamy już jutro o tej samej porze :)