Dzisiejszy Cotygodnik jest pełen kontrastów. Zaczynamy od AnKi, która szaleje na wyprzedażach i poleca tytuły, w które warto zainwestować, zwłaszcza że ostatnio mają wyjątkowo niskie ceny. Ink z kolei dzieli się wrażeniami ze swojej pierwszej rozgrywki w grę, która z pewnością do tanich nie należy. A że u Anki królują gry logiczne i eurosucharki, to Inkowi dla kontrastu klimat aż wylewa się z pudełka. Dla każdego coś dobrego, więc zapraszamy do dzisiejszego Cotygodnika.
AnKa
Ostatnie tygodnie zaskoczyły nas kosmicznymi przecenami. Nie mam pojęcia, co jest tego przyczyną, ale możemy kupić bardzo dobre gry za naprawdę niewielkie pieniądze. Na tyle niewielkie, że niektórzy zastanawiają się, co z tymi grami jest nie tak, że ich ceny poleciały tak bardzo w dół. A więc dziś napiszę Wam o dwóch grach, które moim zdaniem warto kupić, póki jeszcze są dostępne i kosztują niewiele.
Festiwal Lampionów
Właściwie to bardzo prosta gra kafelkowa. A przynajmniej, jeśli chodzi o zasady, bo pokombinować jednak troszkę trzeba. Gra polega na dokładaniu kafelków na pole gry. Kafelki są podzielone na cztery części, a te części mają swoje kolory. Kiedy dokładam kafelek, otrzymuję kartę lampionu w kolorze, który mnie wskazuje. Ale każdy mój przeciwnik również otrzymuje kartę lampionu, który z kolei wskazuje jego. Dodatkową kartę lampionu otrzymam, jeżeli uda mi się dopasować kolory. Karty lampionów zbieram w określone układy i wymieniam na punkty zwycięstwa. Zasady są proste jak drut, ale naprawdę można sobie przyjemnie pogłówkować. Jak to zrobić, żeby samemu zgarnąć to, co chcę, ale nie dać przeciwnikowi tego, czego on potrzebuje? Trzeba być spostrzegawczym, uruchomić trybiki logicznego myślenia, no i trochę się pospieszyć, żeby zgarnąć karty z większą ilością punktów przed przeciwnikami. Festiwal Lampionów pozytywnie mnie zaskoczył. Ta niepozorna gra to naprawdę sympatyczny trening szarych komórek. Jest na tyle prosta, że nada się nawet dla niegrającego towarzystwa. Za jej pomocą można wciągnąć kogoś w planszówki. A najlepsze jest to, że jak dobrze poszukacie, to grę możecie dorwać za… 25 zł i to już z przesyłką. Za taką cenę to aż grzech tego nie kupić! A więc kto jeszcze nie ma, łapcie póki jest. A kto ma, zróbcie zapasy :). Będziecie mieć prezenty dla połowy rodziny na przyszłe święta :).
Lorenzo il Magnifico
Dobrym euro nigdy nie wzgardzę. Nawet, jeśli jest suche jak wiór. A Lorenzo to jedna z najsuchszych gier, w jakie grałam. Nie dajcie się zwieźć, że ma jakiś temat. Nie ma. Jest o niczym. Ale to nie zmienia faktu, że jest to kawał naprawdę porządnego euro. Klasyczny worker placement. Ale dobra klasyka nie jest zła. Może w Lorenzo nie ma nic bardzo oryginalnego, zastosowane rozwiązania były mi znane już wcześniej, ale trzeba przyznać, że połączenie ich w całość dało efekt naprawdę niezłej i dość trudnej gry. Do dyspozycji mamy 4 pionki, których wartość wskazują nam kości rzucone na początku rundy. Na szczęście losowość nie jest tu straszna, bo bez względu na to, czy wyniki na kościach były wysokie, czy niskie, mamy wciąż kupę możliwości. Na planszy mamy szereg pól, z których oczywiście możemy skorzystać, ale najważniejsze są 4 wieże z kartami. W trakcie gry zdobywamy karty, które umieszczamy na swoich planszetkach i z których będziemy mogli potem korzystać. Karty oczywiście mają różne akcje – a to dają surowce, a to pozwalają je na coś przerabiać, a to dają punkty, a to możliwość skorzystania z jakiejś akcji bez użycia pionków itd. Ale najlepsze jest to, że jak już sobie tych kart nazbieramy sporo, to możemy je wszystkie odpalić za pomocą jednej akcji (tzn. wszystkie karty jednego typu – zielone lub żółte). Daje to ogromne pole do manewru. Można sobie stworzyć naprawdę niezły silniczek, który będzie nam produkował punkty. A do tego jeszcze trzeba zadbać, aby nie dostać ekskomuniki i nie ponosić kary za każdą rundę. A potem jeszcze możemy sobie dołożyć postacie, które mają specjalne zdolności i dodadzą nam jeszcze więcej przyjemnego kombinowania… Słowem, naprawdę smaczny kąsek dla fanów eurosucharów. Gra należy do tych trudniejszych, choć same zasady są dosyć przystępne i nie nazbyt skomplikowane. Natomiast grę na pewno trzeba poznać i trzeba się troszkę ograć, żeby znaleźć sobie najlepsze strategie i kupować karty, które będą nam tworzyły fajne kombosy. To pozycja z gatunku easy to learn, hard to master. Ja swój egzemplarz dorwałam za niecałe 70 zł z przesyłką i zważywszy na to, że SCD wynosiła ok. 180 zł, to sądzę, że była to naprawdę dobra okazja. Co prawda, tutaj nie powiem, tak jak przy Festiwalu Lampionów, że gra spodoba się każdemu. To i owo można by jej zarzucić, ale z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić: jeśli lubicie porządne eurosuchary, to łapcie Lorenzo póki jest!
Ink
Długo czekałem na ten dzień. Rebelia pojawiła się na mojej półce ponad rok temu i… leżała tam, czekając cierpliwie na właściwy moment. To dość dziwne w przypadku gry, na którą, nie ukrywam, byłem solidnie napalony, przynajmniej w momencie zakupu. Ale też miałem co do niej konkretne oczekiwania, dlatego też z pierwszą partią czekałem na idealne warunki. Wiedząc, że może potrwać kawałek czasu nie chciałem, by odbyła się na szybko, pomiędzy innymi tytułami. No, ale wreszcie się doczekałem.
Jako niepoprawny imperialista siadłem oczywiście po jedynej słusznej stronie, by ostatecznie wytępić terrorystów w galaktyce. A wybór strony w Rebelii to sprawa niebagatelna, bo gra jest mocno, ale to mocno asymetryczna. Nie tylko w warunkach zwycięstwa, choć one pierwsze rzucają się w oczy. Imperium ma zniszczyć bazę Rebelii. Rebelia ma… przetrwać, najlepiej skracając stopniowo wymagany okres przetrwania poprzez dokonywanie rozmaitych czynów przysparzających im popularności. Okazało się jednak, że brak symetrii jeszcze bardziej wybrzmiał w samej rozgrywce. Było dokładnie tak, jak być powinno przy takiej dysproporcji sił (a nie tak, jak pokazują to rebelianckie filmy propagandowe z serii Star Wars ;)) – Imperium dominowało militarnie w zasadzie przez całą rozgrywkę, a pojawiające się tu i ówdzie zarzewia Rebelii tłumiło szybko i sprawnie. Co nie oznacza, że tak z miejsca znalazło źródło zarazy… znaczy bazę. A kiedy już znalazło (swoją drogą na Dantooine, czyli całkiem filmowo), ta jakimś cudem w ostatniej chwili przeniosła się pod skrzydła kartelu Huttów na Nal Hutta. Przestępcy skumali się z przestępcami. Znamienne.
Tam na szczęście zakończyło się to z góry skazane na porażkę przedsięwzięcie. Niestety, gwiazda śmierci nie zdążyła na miejsce, więc trzeba było rozwiązać sprawę środkami konwencjonalnymi.
Jak nietrudno zauważyć, klimat gry zdecydowanie do mnie trafił. I nie chodzi tu wcale o wykonanie, chociaż o nim również za moment wspomnę. Najlepszym dowodem jest właśnie to, że bez problemów byłbym w stanie przedstawić przebieg rozgrywki w sposób fabularyzowany, opowiadać o tym, jak Imperium zamieniło w pył rodzinną planetę Chewbacci, a Rebelia sabotowała nagminnie (i skutecznie) stocznie na Korellii.
Ok, na pewno pomaga temu moje wkręcenie w Star Wars. Ale przecież właśnie dla takich osób powstała ta gra.
A jeśli chodzi o wygląd – często podkreślam, że niemal zupełnie nie kupują mnie figurki. Owszem, doceniam, ale zupełnie nie czuję, że w jakiś sposób wzbogacają mój odbiór gier. Tu jednak muszę przyznać, że zrobiły na mnie wrażenie, nie poszczególne figurki, ale jako całokształt, kiedy na mapie galaktyki znalazło się ich kilkadziesiąt. Niechętnie, ale muszę powiedzieć, że żetony sprawdziłyby się gorzej. A to dla mnie rzadkie wyznanie.
Następnym razem pewnikiem będę musiał wcielić się w rebelianta. Ale cóż – trzeba poznać swojego wroga, a to chyba najlepszy sposób.