Cotygodnik to taka forma, w której każdy może podzielić się swoimi planszowymi wrażeniami w dowolnie wybrany sposób. Dzisiaj możecie zapoznać się zarówno z szybkimi rzutami okiem na urlopowe menu, jak i z tekstami, które gdzieniegdzie mogłyby zostać potraktowane jako pełnoprawne recenzje. Zapraszamy do lektury!
Daria Chibner
Żeby życie miało smaczek – raz coś ciężkiego, a raz coś lżejszego!
Imaginarium
Nowość, w której palce maczał Bruno Cathala, czyli na stół dostajemy bajeczną oprawę graficzną o nieskomplikowanych zasadach, wpisującą się delikatnie w nurt średnio-zaawansowanych tytułów do rozegrania w trakcie wolnej godzinki. Po takie gry sięgamy wtedy, gdy mamy ochotę trochę pomyśleć i dobrze się bawić, ale niekoniecznie pragniemy rozgrzać nasze przepracowane zwoje do czerwoności.
Przechodząc do konkretów. Pracujemy w jakiejś fabryce snów, przy jakichś wspaniałych, zmyślnych i powykręcanych maszynach. Naturalnie klimat to tylko pretekst dla estetycznych harców oraz mechanicznych rozwiązań. Rozgrywka toczy się wokół odnajdywania zależności między kartami, zdobywania odpowiednich surowców, zatrudniania zacnych pomocników oraz niszczeniu niepotrzebnych nam maszyn w odpowiednim czasie.
W sumie o czas chodzi tutaj najbardziej, gdyż Imaginarium to zmyślnie skonstruowany wyścig. Naszym celem jest jak najszybsze uzbieranie 20 punktów za wypełnianie określonych zadań (np. zebranie 20 sztuk węgla bądź posiadanie w swoim warsztacie 2 czerwonych maszyn). Aczkolwiek dalej obowiązuje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Zadania są jednakowe dla wszystkich graczy, toteż kolejni rywale, którzy spełnią dane warunki, zdobędą już mniej punktów. Nie tylko trzeba dobrze sobie wszystko zaplanować, lecz także śpieszenie się jest tutaj na wagę złota. Wprowadza to do gry przyjemną nerwowość oraz konieczność wyposażenia się w parę planów B, C, D, ponieważ nie tak łato zdobyć odpowiednie karty.
Karty kupujemy za gotówkę ustawiając się na odpowiednim polu w pierwszej fazie danej rundy. Oprócz zebrania stosownej kwoty musimy jeszcze liczyć na to, że nasi przeciwnicy nie podbiorą nam akuratnej, idealnej i niezbędnej dla nas karty. No risk no fun. Przy okazji – potem należy ją jeszcze zbudować, więc warto liczyć siły na zamiary. Karty zapewnią nam zarówno dostęp do surowców, jak i pozwolą nam „atakować” innych graczy. Komuś zabierzemy surowce, następnemu zniszczymy maszynę… Negatywnej interakcji jest tutaj całkiem sporo, zatem trzeba pamiętać o podstępnych zakulisowych zagraniach czyhających na każdym rogu stołu.
I to jeszcze nie koniec, gdyż rdzeniem mechaniki pozostaje action selection. W trakcie naszej tury wybieramy 2 spośród 6 dostępnych akcji, jednakże jesteśmy ograniczeni przed rozstawienie tekturowych wskazówek zegara znajdujących się na naszej planszetce – nigdy nie zrobimy więc pod rząd 2 identycznych akcji. Taktyczne planowanie to podstawa, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę możliwości kombinowania tych samych typów maszyn w celu zwiększenia ich produkcyjności, specjalne zdolności pomocników oraz opcję niszczenia maszyn, żeby zyskać dodatkowe zasoby bądź zrobić miejsce dla kolejnych urządzeń w naszym warsztacie. Możliwości jest mnóstwo, czasu niewiele, a całość toczy się dynamicznie i niezwykle płynnie.
Grałam tylko raz i zdecydowanie mam ochotę na więcej:) Mechanizmy zazębiają się miodnie i chociaż nie czeka na nas nic rewolucyjnego, to dobrze znane szlagiery zagrano tu przyjemnie i z klasą. Szybki, regrywalny oraz pięknie wydany tytuł, który przyjmie się wybornie wśród średnio-zaawansowanych graczy, a i początkującym nie sprawi zbyt wiele kłopotów. Warto :) Nie wspomniałam jeszcze o kilku innych smaczkach, ale to już pozostawiam waszej wyobraźni (a na serio – nie chciałam już wchodzić w mniej ważne niuanse, aby nie stworzyć wrażenia „trudnej” gry) lub potencjalnym zakupom.
Uczta dla Odyna
A teraz przenosimy się w zdecydowanie cięższe klimaty. Tym razem do świata wikingów zabiera nas Uwe Rosenberg, więc możemy spodziewać się dużo hodowli, zbierania zasobów oraz przetwarzania jednych surowców w drugie. Dobra walka też będzie, ale wiadomo, że wcale nie o najazdy tutaj chodzi:) To nie wojna, tylko uczta! Niech będzie sowita :)
Nie jest to z pewnością tytuł dla początkujących graczy bowiem od razu na twarz dostajemy mnóstwo akcji do wyboru, tam czekają jakieś wyspy do podboju, tam czają się owce, a z daleka łypią na nas wzgórza z zasobami i długie domy do wybudowania. Paraliż decyzyjny, nawet dla ogranych graczy, może skutkować całkiem niezłym downtimem. Aczkolwiek po bliższym przyjrzeniu się wszystkim ikonkom, powoli, ale płynnie, udziela nam się nastrój biesiady. Całość jest niezwykle intuicyjna, toteż już po pierwszym tłumaczeniu załapiemy z czego robi się płaszcze. A po jednej, góra dwóch, partiach nie powinniśmy mieć problemów z żadnymi niuansami gry.
A co czeka na nas w mechanice? Dobrze znane motywy od wujaszka Uwe! Na początek – ultimate tetris. Zapełniamy naszą planszę osady (wraz z podbijanymi przez nas później wyspami) zdobywanymi przez nas towarami oraz ekskluzywnymi przedmiotami z podbojów, żeby zakryć widoczne na nich ujemne punkty. Dostajemy także dużą plansze z akcjami do wyboru, podobną do tej z Pól Arle. Będziemy na niej stawiać naszych robotników, a w zależności od wybranej kolumny ich liczba będzie się zmieniać.
Kto jeszcze do nas zawita? Oczywiście pomocnicy umożliwiający nie tylko zdobywanie określonych profitów w trakcie partii, lecz także pozwalający na wykonanie akcji specjalnych. Musimy również pamiętać o diecie naszych dzielnych wojów, więc zawsze na koniec rundy zadbamy o ich wyżywienie (aczkolwiek ten element gry, choć ciekawie zmodyfikowany, wywołał u mnie dość mieszane emocje bowiem nigdy nikomu wykarmienie wikingów nie sprawiało większych problemów). Ponadto warto od czasu do czasu rozmnożyć owce oraz krowy.
Jak dotąd rozegrałam 3 partie i w każdej wygrałam trochę inną strategią z czego wynika, że dróg do zwycięstwa jest przynajmniej kilka. Można się spierać, czy kołderka jest tutaj wystarczająco krótka, jednak dla mnie kluczowa jest liczba wikingów niezbędna do wykonania danej akcji. Kilka razy ktoś zajął „moje pole”, lecz o wiele częściej po prostu brakowało mi odpowiedniej liczby meepli, żeby zrealizować moją strategię. Niby przemyślałam, niby policzyłam, a tutaj cały misterny plan… ponieważ otworzyła się przede mną inna, w tym momencie lepsza perspektywa.
Co ciekawe pojawia się tutaj losowość. Ba! Podczas najazdów rzucamy kostką! Przyznam z ręką na sercu, że absolutnie nie przeszkadzał mi ten element gry. Owszem kiepski rzut może nas zaboleć oraz pokrzyżować nasze szyki, niemniej nagrody pocieszenia przy nieudanym ataku nie są takie złe, a nie jesteśmy też srogo karani za podejmowanie błędnych decyzji. Zawsze możemy odbić się od dna. No, prawdopodobnie będzie to bardzo trudne zadanie, gdy w ogóle nie będziemy mieli żadnego planu. Dużo łatwiej zmienić tutaj naszą strategię niż np. w Agricoli, w której pozostawione nam akcje, po zablokowaniu pola przez innego gracza, są nierzadko dla nas kompletnie nieprzydatne.
Uczta dla Odyna przenosi na kolejny poziom mechanizmy znane z innych gier Uwego. W mojej opinii ten poziom jest naprawdę wysoki i przy okazji naprawiono parę zgrzytów. Akcji jest mnóstwo, ale zostały one znacznie uproszczone w stosunku np. do Pól Arle. Pomocnicy są o wiele bardziej zbalansowani niż w podstawowym zestawie z Agricoli. Ultimate tetris jest sensowniejszy, gdyż rozmiar, kształt i kolor kafelków pozwala nam na większą liczbę układów. A całość wyjątkowo sprawnie się zazębia skutkując poważnym, zaawansowanym tytułem, gdzie poszczególne mechaniki przekładają się na złożoność gry. A ile przyjemności płynie ze zwycięstwa! Wpisuje tę pozycję do mojej świętej (teraz już) czwórki dużych gier od Uwe – wraz z Orą et Laborą, Le Havre i Agrciolą. Na koniec rzucę jeszcze dobrą radę – warto rozmnażać zwierzęta oraz emigrować:)
Gała
Urlop to czas, kiedy można w pełni oddać się planszówkom. W moim przypadku przez pierwszą jego część niestety tylko tym dwuosobowym, z mężem, z którym grać sam na sam nie przepadam. Takie życie. Wzięliśmy jednak ze sobą na Mazury kilka lekkich i małych tytułów. Na pierwszy ogień poszły Paszczaki, o których przeczytacie więcej w popołudniowej relacji z Polconu. Powiem tyle – mąż ograł mnie przy każdej partii, więc zostańmy przy Paszczakach na większą liczbę osób ;) Były jeszcze Bąbelsy – to tytuł tak przez nas ograny, że aż głowa boli. Uwielbiamy! Piękno tkwi w prostocie i słodkich bąbelkach!
Sushi Go! Po raz pierwszy wleciało na nasz stół i nie przypadło do gustu w wersji na 2 osoby. Chaos (hę?), nie mogło się też odbyć bez rzucenia kartami o stół odejścia od rozgrywki (co złego to nie ja!). A niby taka łagodna, taka milusia gra! Na 4 osoby zdecydowanie bardziej nam się podoba, a nawet babcia z nami zagrała, więc to tytuł przystępny dla każdego pokolenia. Drafting i ciułanie punktów przed sobą w taki prosty sposób sprawiają wiele radości, ot tak, po prostu. Ale nie na dwie osoby ;)
Przy Century: Cuda Wschodu było już lepiej. Cięższy tytuł, to i lepsze podejście z naszej strony. Po jednej partii na dwie osoby niecierpliwie czekamy na okazję zagrania w większym gronie. Jest potencjał, i to jaki! A myśl o połączeniu tego tytułu z Korzennym Szlakiem przyprawia nas o miłe ciarki! Cuda Wschodu są bardzo podobne do Korzennego Szlaku a jednak mechanicznie inne. Według mnie dają więcej możliwości, więcej się dzieje. Jest moc!
Na naszym stole pojawił się też mój ulubiony klasyk: Rummikub. Uwielbiam go w wersji na każdą liczbę graczy i jest to zdecydowanie mój ulubiony tytuł dla dwóch osób. Prosty, szybki, ale i do pogłówkowania. Tylko woreczka na kafelki brak!
Dawno nie grałem w żadne planszówki, a mam ich w domu sporo. Może czas zaprosić znajomych :)
Kurczę, mam ten sam ból. Gier cała szafa, ale boli patrzeć jak zbierają kurz…