Całkiem niedawno poznaliśmy zdobywcę tegorocznego Spiel des Jahres. Został nim Azul, wydany u nas przez Lacertę. Jeszcze później, bo zaledwie kilka dni temu do sklepów trafiła polska edycja innego laureata tej nagrody. Manhattan prestiżowe niemieckie wyróżnienie zdobył jednak w … 1994 r., czyli 24 lata temu. Skłania to do refleksji czy warto odświeżać tak wiekowe gry, nawet jeżeli zdobyły kiedyś tak prestiżowe nagrody jak SdJ? Czy świat nowoczesnych planszówek nie posunął się na tyle do przodu, że rozwiązania stosowane w grach sprzed ponad dwóch dekad nie będą już nikogo bawić?
Odpowiedź moim zdaniem powinna brzmieć „nie”. Wystarczy spojrzeć na to ile osób na świecie gra w szachy, Go, czy nieco bliższych naszym czasom lub naszemu sercu Osadników z Catanu albo Superfarmera. Wystarczy tylko, żeby gra znalazła odpowiedni target. Jaki jest więc target Manhattanu i czy gra sprosta oczekiwaniom grupy odbiorców, do których jest kierowana? Tak więc Manhattan jest to gra rodzinna. Trochę logiczna, trochę strategiczna, ale nie na tyle, żeby zadowolić zatwardziałych eurosucharzystów czy wielbicieli serii GIPFów.
Zasady rozgrywki są bardzo proste. Na planszy mamy 6 identycznych dzielnic, każda składająca się z 9 małych kwadratów. Na ręce mamy 4 karty, z których każda wskazuje pozycję kwadratu, na którym możemy postawić (nadbudować) nasz budynek. W zasobach z kolei mamy 24 budynki różnej wielkości, przy czym na rundę wybieramy tylko 4. W naszej turze zagrywamy jedną kartę i umieszczamy budynek na miejscu przez nią wskazanym, po czym dobieramy kolejną kartę z decku ogólnego, tak żeby na ręce znów mieć 4. Zasada budowy budynków jest jedna – gracz, który jest na górze jest właścicielem budynku, ale nie może on mieć w nim mniej kondygnacji niż jakikolwiek z pozostałych grających. Oznacza to, że na dwukondygnacyjnym budynku należącym do jednego przeciwnika nie możemy położyć pojedynczej kondygnacji, ale podwójną już tak. Ewentualnie w przypadku, jeżeli ktoś na naszym jednym piętrze postawił budynek dwupiętrowy, to żeby go odzyskać wystarczy nam dobudować jedno piętro (wtedy będziemy mieli tyle samo kondygnacji co przeciwnik).
Kiedy runda się skończy (wszyscy gracze wykorzystają po 4 budynki) liczymy punkty – 1 punkt za każdy budynek, 2 punkty za największą ilość budynków w dzielnicy i 3 budynku za własność najwyższego budynku na planszy. Po 6 rundach, gracz który zdobył największą ilość punktów wygrywa.
Taktyczny, losowy, pełen negatywnej interakcji – to pierwsze wrażenia, które odniosłem po partyjce w Manhattan. Partia trwa około 2-3 kwadransów. Przez ograniczenia wynikające z wybranych na początku rundy budynków i kart na ręce rozgrywka przebiega bardzo płynnie. W większości wypadków już na pierwszy rzut oka wiemy, jakie 2-3 ruchy są dla nas korzystne i nasza decyzja ogranicza się do wyboru najlepszego z nich. Jednocześnie między ruchami nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć ani kontrolować sytuacji na planszy, dlatego też zazwyczaj ograniczamy się bieżącego planowania posunięć, które wydają się w danej chwili przynieść nam najwięcej korzyści.
Oczywiście ponieważ walczymy o przewagi, a mamy możliwość przejmowania budynków innych osób, to najczęściej korzystamy z tej możliwości. Strata przeciwnika na naszą rzecz to nasz podwójny zysk. Dlatego nie ma co przyzwyczajać się do swojego stanu posiadania i musimy pogodzić się częstymi stratami wieżowców. I to – negatywna interakcja (podobnie zresztą jak losowość) – może się podobać lub nie, ale w każdym razie można je przełknąć i dalej czerpać przyjemność z rozgrywki.
Trudniej pogodzić się z występującym w grze kingmakingiem. Daje on znać o sobie w rozgrywce 3 i 4 osobowej, kiedy gracz pozbawiony szans na zwycięstwo może zdecydować o losach partii zasłaniając budynek jednemu bądź drugiemu przeciwnikowi. Niestety sytuacja taka zdarzała się w moich rozgrywkach na tyle często, że mogę tu mówić o występowaniu w grze tej mocno irytującej wady. Z tego też powodu rozgrywka dwuosobowa, w której używamy po dwa komplety budynków, nie wypada moim zdaniem najgorzej. Co prawda w trzy i cztery osoby na planszy jest ciekawiej, ale istnieje też duże ryzyko wystąpienia wspomnianego „dylematu przegrywającego”.
Na koniec słowo o wykonaniu. Plansza na której pozaznaczane są dzielnice jest po prostu brzydka i bardziej przypomina mi abstrakcyjną sztukę współczesną niż plan budowy najznamienitszego miasta świata. Klocki, z których składane są nasze budynki są ładnie i solidnie wykonane, niestety są też mało praktyczne. Po pierwsze, niełatwo sprawnie oszacować wysokość naszej dobudówki (przydałyby się cyfry na bokach), po drugie dobór kolorów jest nie do końca trafny, bo w nieco gorszym świetle kolory zlewają się i łatwo pominąć pojedynczą kondygnację znajdującą się mniej więcej w połowie budynku.
Mimo moich narzekań, w podsumowaniu zaryzykuję stwierdzenie, że w przeciwieństwie do starego geeka, świeżych planszówkowiczów Manhattan powinien zadowolić. Gra jest szybka, dość oryginalna w swojej konstrukcji, zapewnia mnóstwo interakcji, a jej losowość niweluje dysproporcje między graczami wynikające, np. z różnicy wieku (czego nie można powiedzieć chociażby o Torres). Tak więc odpowiadając na postawione na wstępie pytanie – dobrze się się stało, że Fox Games odnowiło stary hit, bo mimo swoich wad, na pewno znajdzie on grono odbiorców, którzy będą się przy nim dobrze bawić.
Złożoność gry
(4/10):
Oprawa wizualna
(6/10):
Ogólna ocena
(6.5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Do tej gry mamy konkretne zarzuty. Może być fajna i dawać satysfakcję, ale… ale jest jakieś zasadnicze „ale”. Ostatecznie warto się jej jednak bliżej przyjrzeć, bo ma dużą szansę spodobać się pewnej grupie odbiorców.