Na Wyprawę do El Dorado czekałem od dłuższego czasu. Od dawna przecież wiadomo, że dr Knizia potrafi robić świetne gry rodzinne (Pędzące ślimaki, Keltis, Tytus Romek i A’tomek), nie jest też tajemnicą, że Nasza Księgarnia ma smykałkę do wydawania dobrych gier familijnych, z Choinką i Piraniami na czele. Mój entuzjazm podsycały też osoby grające wcześniej w wersję niemieckojęzyczną i wyrażające się o niej w bardzo ciepłych słowach. W końcu dostałem swój egzemplarz, zagrałem i ….
(ponieważ zasady gry były już u nas opisywane, ja skupię się na relacji z zagranych partii i moich przemyśleniach).
Początek pierwszej partii był naprawdę dobry. Wyścig był wyrównany, meeple szły łeb w łeb, czasami ktoś kogoś zablokował, niekiedy ktoś zwolnił, żeby zatrzymać się przy jaskini, ale były emocje. Później jednak jeden gracz wyrwał do przodu, drugi został zaklinowany, a trzeciemu nie podeszły karty i nagle lider po jednym ruchu był już poza zasięgiem rywali. Rozgrywka w zasadzie została rozstrzygnięta jeszcze na trzy tury przed końcem partii. W tym momencie emocje opadły. Cóż zdarza się. Następnym razem będzie lepiej.
Kolejna partia, nowi gracz przy stole. Tym razem trasa ułożona losowo, z wielką wodą przed samym złotym miastem. Końcówka gry, dwóch graczy zatrzymuje się tuż przed El Dorado. Pierwszego dzieli jeden hex z dwoma wiosłami, drugiego dwa z jednym wiosłem. Oboje losują niemal takie same karty – jednego Globtrotera, dwóch Marynarzy i po jednej karcie w danym momencie zupełnie nieprzydatnej. Wygrywa oczywiście ten, którego dzieliły dwa hexy mimo że na tie breakerze by przegrał.
Trzecia partia. Gracze, którzy już grali wyrwali do przodu kupując jedynie pojedyncze karty dające więcej maczet / wioseł / monet. Nowi zaczęli się delektować deck buildingiem i analizować, które karty specjalne (fioletowe) będą bardziej przydatne do ich strategii. Żadne nie były. Po prostu nie zdążyli ich użyć, bo kiedy się zorientowali, że kupowanie dla samego posiadania nie ma większego sensu byli już daleko w tyle. A karty które kupili, mimo że mocne nie zdążyły się przemielić na tyle dużo razy, żeby być efektywne.
Poza tym grałem jeszcze dwa razy, w tym z nowymi kartami promocyjnymi (Siłacza, Lornetki i Mocnych wioseł), ale te trzy pierwsze przykłady mi wystarczają, żeby zobrazować to co o tej grze chcę napisać.
Po pierwsze gra jest wyścigiem, jedyną rzeczą zapewniającą graczowi zwycięstwo jest dotarcie do mety jako pierwszym (ewentualnie pokonanie większej liczby zapór w przypadku remisu). Żadne karty, żadne żetony, ani żadne punkty nie mają tu znaczenia. Po co więc w tej grze deck building? Ano po to, żeby móc się po planszy szybciej ruszać. Tylko że karty kupujemy najczęściej właśnie kosztem rezygnacji z ruchu. Trzeba więc dobrze wyczuć moment, kiedy przestawiamy się z budowania talii na wyścig. I ten moment następuje niestety bardzo szybko. W zasadzie odniosłem wrażenie, że wystarczy sobie na początek kupić jedną Fotoreporterkę dająca dwie monetki i później skupić się na wyścigu, pozostałe karty kupować tylko przy okazji otrzymania na rękę większej liczby monet (Fotoreporterka + Turystka). U mnie przynajmniej taka strategia podziałała. Fioletowe karty, posiadające mniej banalne efekty najczęściej są jednorazowe, a nawet jak nie są, to ich użycie nie zdarzy się zbyt często.
Mało jest bowiem możliwości czyszczenia talii z kart podstawowych. Co prawda gracz odrzuca niektóre karty specjalne po ich wykorzystaniu, są to jednak karty z jednorazowym, zazwyczaj o mocnym efekcie, podczas, gdy w naturze fanów deck buildingu jest raczej eliminowanie kart najsłabszych, żeby nie zamulały ręki. Tych można się pozbywać tylko stając po drodze na specjalnych polach zmuszających do odrzucenia karty na do pudełka. Pól takich jest jednak dość mało, a jeżeli nie są one jeszcze ułożone na naszej trasie, zazwyczaj nie opłaca się nadkładać drogi, żeby z nich skorzystać.
Ograniczone możliwości czyszczenia decku sprawiają natomiast, że rozgrywka staje się mocno losowa, a my nie jesteśmy w stanie nad tą losowością zapanować. Do tego w przypadku dużej talii, interesujące nas karty wypadają rzadziej, co z kolei powoduje, że w drugiej części gry niekiedy nasze kolejki mają wręcz puste przebiegi, bo nie jesteśmy w stanie wykonać z posiadanymi na ręce kartami ani jednej akcji. W tym wypadku sytuację komplikuje jeszcze dość oryginalne, ale moim zdaniem nietrafne rozwiązanie, zgodnie z którym na pole np. z dwoma maczetami nie można wejść wykorzystując dwóch Globtroterów posiadających po jednej maczecie.
Do aspektów takich jak skalowność czy wykonanie nie mam żadnych zastrzeżeń. Interakcja w grze, szczególnie taka polegająca na blokowaniu na mapie „wąskich gardeł” może być jednak bolesna, bo może uniemożliwić graczowi wykonanie w jego kolejce jakiegokolwiek ruchu (patrz wyżej).
Wydaje się, że gra miała na polskim rynku pełnić rolę lżejszej wersji Brzdęku. Deck building, mapa, wyścig po skarby, tylko takie prostsze, przeznaczone dla casualowych graczy. Niestety, mimo pewnych zastrzeżeń jakie mam do Brzdęka wydaje mi się, że to gra zupełnie innego kalibru. Nieco trudniejsza, ale też sporo ciekawsza i dużo bardziej emocjonująca od Wyprawy do El Dorado. Z gier o podobnej tematyce i kategorii wagowej dużo bardziej od Wyprawy podobały mi się też Luxor i Karuba, bo tam o zwycięstwie nie decydowała jedynie kolejność na mecie, ale też zgromadzone podczas rozgrywki punkty. Ale też gry stricte wyścigowe potrafiły na mnie wywrzeć lepsze wrażenie, że przypomnę chociażby ostatnio wydane przez Naszą Księgarnię Kruki czy polską perełkę jaką była Sawanna.
Niestety Wyprawa do El Dorado do mnie nie trafiła. Choć bardzo ładnie wygląda i uczy w prosty sposób podstaw deck buildingu, moim zdaniem proporcje pomiędzy budowaniem talii a wyścigiem do celu są źle wyważone, zbyt mało jest kontroli nad losowością, a niektóre rozwiązania potrafią mocno zirytować podczas zabawy (sprawiając np., że gracz nie może wykonać żadnej akcji podczas swojej kolejki). Grę można wypróbować, ale kupowania w ciemno raczej będę odradzał.
U mnie Wyprawa do El Dorado dostaje ocenę jedynie pięć na dziesięć. Jednak ilu graczy tyle gustów. Na przykład Jenny ma na temat tej gry opinię zupełnie inną od mojej. Zapraszam do zapoznania się z jej recenzją znajdującą się pod tym linkiem.
Grę Wyprawa do El Dorado kupisz w sklepie
Dziękujemy firmie Nasza Księgarnia za przekazanie gry do recenzji.
Złożoność gry
(3/10):
Oprawa wizualna
(8/10):
Ogólna ocena
(5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Ot, nie mogę powiedzieć, że gra jest zła, ale też nie znajduje w niej niczego takiego, co skłoniłoby mnie, żeby ją polecać, czyli totalny przeciętniak. Sporo istotnych wad wpływających na grywalność. Odczuwalne zalety powodują jednak, że osoby będące fanami gatunku – mogą znaleźć w niej coś dla siebie.
Uderz w stół a nożyce się odezwą :)
No ja jestem zakochana w El Dorado :)
A skoro dałeś linka do mojego tekstu to się nie będę powtarzać. Zaznaczę tylko, że możliwości czyszczenia talii jest jednak więcej niż wejście do obozu – jest mój ulubiony fioletowy Dr Botaniki, który za każdym razem pozwala na wyrzucenie jednej karty na śmietnisko. Ból na 4 osoby, bo na pewno jedna będzie musiała się obejść smakiem (na 3 osoby też może się okazać, że komuś się nie uda zdobyć tej karty), ale to wtedy można się pokusić o Dziennik podróży, który też odchudza talię, tyle, że jest jednorazowy (zgadzam się z Tobą, że te jednorazowe karty nie są najszczęśliwszym pomysłem). Do tego trafiają się żetony jaskiń, które odchudzają talię (tak, zgoda, one też są jednorazowe). Do tego może się trafić żeton pozwalający na zatrzymanie jednorazowej karty (może, nie musi, ale właśnie o to chodzi, żeby dostosować taktykę do tego co nam się trafia) – można go fajnie połączyć z jednorazową kartą do odchudzania… No i najważniejsze – budowanie trasy nie musi być w ciemno, można przecież przedyskutować ułożenie kafli i tak je dobrać, aby wchodzenie na pola obozów było możliwe nie tylko w teorii ale i w praktyce.
Z drugiej strony to, że są ograniczone możliwości czyszczenia talii to nie jest błąd, a jedynie element strategii – trzeba to po prostu wziąć pod uwagę podczas planowania swojej talii. A to, że jednak są te możliwości (choć niewielkie) to tylko na plus, bo można naprawić swoje błędy (tak jak ja naprawiłam błędy swojej pierwszej partii, a w kolejnych już wiedziałam, ze nie kupuje się wszystkiego na hurra ;)). Są gry, w których NAPRAWDĘ nie można odchudzić talii – z tego co pamiętam w Harrym Potterze. To jest dopiero ból!. Ale to nie znaczy, że to zła gra. Na dobrą sprawę w Dominionie też możesz wybrać takich 10 kart, że nie da się odchudzić talii – czy to znaczy, że Dominion jest zepsuty? W Dice Settlers o ile dobrze pamiętam też się niespecjalnie dało odchudzić woreczka z kostkami, jak się źle zaplanowało kolory kostek, to było ciężko. A przecież Dice Settlers bardzo dobrą grą jest :)
Może, ta gra po prostu wymaga innej strategii niż się spodziewałeś :)
Bardzo cieszą mnie różne opinie na temat gry. Jak wszyscy są zachwyceni (co często się zdarza) to zaczynam być podejrzliwy. Na szczęście Nasza Księgarnia fachowo prowadzi promocję tej gry, więc będzie wiele okazji, aby lepiej ją poznać.