W minioną sobotę część redakcji udała się na Zgrany Wawer i ponownie fantastycznie spędziła czas w świetnej atmosferze, wśród smacznych przekąsek oraz poznała kolejne zacne tytuły! Ba, choć wciąż wiele mi brakuje do mistrzostwa w tłumaczeniu zasad, za ten czyn udało mi się zdobyć promkę do pewnego fajnego deck buildera
Spróbowaliśmy swoich sił w:
Rurik: Dawn of Kiev – fenomenalne area control z bardzo zacnym twistem, gdzie mechanika licytacji nie tylko buduje mocną interakcje między graczami, lecz także zmusza nas do budowania wielotorowej strategii na przyszłe rundy. Bardzo krótka kołderka, nieustanne przewidywanie ruchów przeciwników, mozolne ciułanie zasobów przy prostych zasadach, ale sprawdza się tutaj reguła easy to learn, hard to master. Tylko 4 rudny, czas leci niezwykle szybko, dynamika miesza się z płynnością tur, a nie wspomniałam nawet o różnorodnych zdolnościach naszych przywódców. Dla fanów gatunku – must have!
Isaribi – mój ulubiony japoński klimat, piękne ilustracje, ale coś nam chyba nie pyknęło przy rozumieniu zasad. Reguły nie są zbyt skomplikowane, ot wydajemy AP na łowienie oraz sprzedawanie różnych gatunków ryb na targu. Jednak mała pula AP na początku rozgrywki oraz stosunkowo wymagania konieczne do wykonania usprawnień sprawiły, że z jednej strony zawsze przeprowadzaliśmy te same akcje, podczas gdy z drugiej strony nie dostrzegliśmy żadnych sensowych dróg ewentualnego rozwoju. Na koniec gry czuliśmy się zupełnie tak samo jak na początku – słabo i bez szans. Ponadto grało się po prostu niefajnie. Albo coś z nami było nie tak, albo coś tutaj mocno zaszwankowało.
Parks – miałam na radarze, kiedy trwała kampania na kickstarterze, ale ostatecznie zrezygnowałam, ponieważ wydawało mi się, że wiele w tym tytule estetycznego piękna, lecz niewiele mechaniki. Jednak już nie pierwszy raz się pomyliłam. Parks jest proste, wręcz relaksacyjne, ale daleko tu do banalności. Zwiedzamy, robimy zdjęcia, zbieramy symbole, aby odwiedzić najsłynniejsze parki narodowe i wszystko ładnie się tutaj zazębia. Popracujemy trochę mózgownicą, żeby jak najlepiej wykorzystać dostępne nam ruchy. Czy rozbić obóz i dopchać się do miejsca zajętego przez innego gracza? A może lecieć dalej i zająć najlepszą pozycję na następną rundę? Pstryknąć fotkę czy też lepiej zebrać znaczniki? Idealny tytuł po ciężkim dniu. Już kupiłam
Legendary: Big Trouble in Little China – deck builder w klimacie wybitnego dzieła z Kurtem Russellem, czyli z definicji powinno być srogo. Nie sądziłam, że dorówna filmowemu pierwowzorowi, zwłaszcza że wcześniej zawiodłam się na Legendary Encounters: Firefly, a spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Kooperacja, jednak i tak czy siak zwycięzca jest tylko jeden. Naparzamy się z przeciwnikami za pomocą zmyślnie skonstruowanych zdolności na kartach (nawet nieźle wpisują się w klimat!) budując najlepszy deck. Przeszliśmy jeden z podstawowych scenariuszy, a i tak krew lała się gęsto wśród lamentów niektórych graczy. A rzucanie monetą, aby sprawdzić jaką zdolność ma jedna karta było naprawdę ekstra. Pozycja naprawdę warta uwagi!
The Estates – na sam koniec spróbowaliśmy czegoś naprawdę wrednego. Walczymy o wybudowanie najlepszych budynków, ale wciąż przeszkadzają nam inni gracze. A to podbierają nam dobrze punktujący budynek, a to sprawiają, że zgarniamy mnóstwo minusowych punktów na koniec. Świetnie zaprojektowano licytacje – pieniądze nieustannie krążą między graczami, doprowadzając najczęściej do ich spektakularnego upadku. Można wygrać nawet bez przejęcia kontroli nad jakąkolwiek firmą bez punktów zwycięstwa (skoro inni mają po -20…). Kłótnie, rozwody i zakończone przyjaźnie stanowią nieodłączny element gry. Miłośnicy negatywnej interakcji poczują się jak w domu.
Dziękuję wszystkim graczom za wspaniały czas wspólny nad jednym stołem. Ptaszki ćwierkają, że kolejna edycja Zgranego Wawra już w grudniu. Dojazd nie jest straszny! , toteż do zobaczenia w świątecznej atmosferze – musicie tutaj trafić