Reinera Knizię z pewnością można uznać za ojca gier bez prądu. I to takiego, który nadal eksperymentuje i tworzy, a nie tylko odcina kupony od swych najsłynniejszych dzieł. Choć ma na koncie również dość skomplikowane tytuły, to mimo wszystko jego znakiem rozpoznawczym pozostaje połączenie prostych oraz schludnych mechanik o niskim progu wejścia z przyjemną, wręcz familijną rozgrywką. Niemniej jego grom zazwyczaj było daleko do banalności. Fenomenalnie nadawały się do rozpoczęcia przygody ze światem współczesnych gier planszowych, a i zaawansowani gracze znajdowali w nich coś dla siebie (niech żyje nieśmiertelny Samuraj oraz Eufrat i Tygrys). Tym raziem doktor (i to od królowej nauk – matematyki :) ) zabierze nas niebezpieczne ostępy Ameryki Południowej w poszukiwaniu mitycznego El Dorado. Przy okazji wziął na warsztat mechanikę deck buildingu. Dzięki polskiej edycji od Naszej Księgarni mieszamy kompasy i pomocników, bez konieczności tłumaczenia niuansów kart, tak szybko, aż lecą iskry! A w recenzji postaram się odpowiedzieć na najważniejsze pytanie – czy Reiner Knizia wygrał starcie z deck buildingiem?!
Przed wyruszeniem w drogę warto zabrać ze sobą milionerkę
Pierwsza lektura instrukcji wywołała u mnie dość spory niepokój. Przyznam się bez bicia – uwielbiam deck building, gry z taką mechaniką zawsze mam na radarze. W Wyprawie do El Dorado jest wszystko, co budowanie talii powinno zawierać, ale… nic więcej. Deck Building na poziomie basic. Szybki do wytłumaczenia, ale na pierwszy rzut oka bez większej głębi. Trochę się rozczarowałam, gdyż po latach zagrywania się w złożonych reprezentantów tego gatunku, tudzież w jego fikuśne odmiany, spodziewałam się, że tak proste danie od Reinera Knizi w ogóle nie będzie mi smakować. Jednakże już po pierwszej partii wiedziałam, że będę się nim zajadać aż do przejedzenia! Z radosnymi okrzykami WOW, WOW, WOW. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Wyprawa do El Dorado to niezmiernie prosty do zrozumienia oraz wytłumaczenia tytuł opierające się na mechanice deck buildingu, grid movement (poruszanie pionka w różnych kierunkach jak np. w szachach) oraz wyścigu. Nie ma tutaj żadnych sentymentów – kto pierwszy, ten lepszy i od razu zgarnia wszystko. Właściwie gracze mają jeszcze czas do końca rundy, aby dogonić pierwszego gracza, który dotarł do El Dorado, lecz zazwyczaj są to już tylko ostatnie stękania pokonanych. Ale po kolei…
Grę zaczynamy z zestawem kart startowych, które raczej nie pozwolą nam za daleko zawędrować. Wcześniej układamy z kafelków planszę (zgodnie z sugestiami na końcu instrukcji bądź w zgodzie z naszym widzimisię), gdzie będzie miał miejsce nasz wyścig. Trasa wyprawy będzie obfitować w różnorodne przeszkody i pułapki, z którymi do boju stanie nasza talia. Od jej dobrego skomponowania w trakcie zależy nasz sukces. Bierzemy do ręki 4 karty z naszego startowego decku i tym momencie rozpoczyna się najeżona niebezpieczeństwami przygoda!
W swojej turze zagrywamy karty, aby:
- przesunąć pionek poszukiwacza
- wykonać akcję specjalną
- kupić nową kartę z rynku
I potem już klasycznie – odkładamy je na stos wykorzystanych kart i dobieramy nową rękę.
Poszukiwacz przemierza mityczną krainę w specyficzny sposób. Na planszy znajdują się różnorodne pola ternu, na których widnieje liczba określająca siłę karty do zagrania, czyli na pole z 1 wejdziemy za pomocą karty o sile 1 lub więcej. To bardzo ważne, gdyż nie możemy łączyć słabszych kart, aby wejść na trudniejszy teren, np. nie użyjemy dwóch jedynek do pokonania pole z symbolem dwójki. Proste i sprytne, a jak bardzo wzmaga decyzyjność oraz poziom strategicznego planowania. Nie tylko martwimy się oto, co tu i teraz, lecz także oto co spotka nas w przyszłości! I w jaki sposób zbudować talię, żeby karty wróciły do nas w odpowiednim momencie. Liczy się zarówno liczba (czyt. siła) karty, jak i kolor (czyt. rodzaj terenu, na którym możemy jej użyć) karty. Maczeta zazwyczaj słabo sprawdza się w wodnych rejonach… Talia naprawdę musi być precyzyjnie skomponowana. Inaczej spowolni nas w najmniej odpowiednim momencie. Zapomnijcie o kupowaniu kart na zapas lub „bo może kiedyś się przyda”. Kiedyś to najwyżej przegracie. W perspektywie samej rozgrywki te drobne ograniczenia zagrały perfekcyjnie, gdyż z jednej strony zmuszają nas do długofalowego planowania, podczas gdy z drugiej strony wzmagają naszą czujność w obserwowaniu innych graczy – przecież zawsze warto stanąć w taki sposób, aby na jakiś czas zablokować trasę dla innych (nie ma żadnego przeskakiwania!).
Na trasie wyprawy napotkamy także kilka specjalnych pól wymagających od nas odrzucania kart na discard lub umożliwiających nam wyrzucenie z talii najsłabszych kart (ale czy czyszczenie decka jest opłacalne, jeżeli w konsekwencji wydłużymy naszą podróż, a nawet z konieczności całkowicie zmienimy trasę? Cóż jeden podróżnik powie tak, drugi powie nie). Naturalnie na planszy są również pola niedostępne dla żadnego poszukiwacza. Warto jeszcze wspomnieć o żetonach blokady. Pierwszy gracz, który spełni warunek przejścia blokady po prostu zabiera dany żeton do swojego obszaru gry. Blokady rozstrzygają ewentualne remisy, jednakże służą głównie spowolnieniu wygrywającego – po jej zdjęciu reszta de facto ma mniej przeszkód do pokonania. Wolni podróżnicy powinni być wdzięczni doktorowi za ten delikatny handicap, gdyż zmieniając delikatnie sytuacje na planszy gwarantuje jednocześnie sporą dawkę emocji. W końcu nie ma niczego nudniejszego od wyścigu z pewniakiem.
Zakup nowych kart jest przeprowadzany zgodnie z tradycją (sumujemy monety na nieużytych kartach i kładziemy nowy zakup na stos kart odrzuconych), ale zasady działania rynku uległy modyfikacji. Na początku do wzmocnienia naszego decku jest dostępnych 6 różnych kart. W miarę postępu gry będziemy dokładać do rynku stosy pozostałych, niedostępnych kart, o ile jeden z wcześniejszych się skończy. Niemniej to jaki stos zostanie dodany zależy od gracza, który będzie chciał dokupić nową kartę, kiedy jedno z pól rynku będzie puste. Ten drobny myk sprawia, że możemy sporo zamieszać, a nawet pokrzyżować szyki przeciwników, gdy dodamy stos kart będzie przydatnych wyłącznie dla naszego poszukiwacza. Opcjonalnie, jeżeli wprowadzimy karty nieprzydatne dla nikogo. Kolejny drobiazg, który niewyobrażalnie potęguje przyjemność płynącą z rozgrywki.
Tak jak wspomniałam wcześniej – zwycięzca może być tylko jeden, a czas na jego ewentualne dogonienie jest bardzo krótki (pamiętajcie – blokady rozstrzygają remisy!). Najwyżej odegracie się w następnej partii.
Dlaczego niektórzy kochają podróże?
W czym tkwi fenomen Wyprawy do El Dorado? Można odpowiedzieć dość sztampowo – we wszystkim. Tak wykorzystać klasyczną już w sumie mechanikę potrafi wyłącznie Reiner Knizia. Z niewielu elementów stworzył pozycję, która nie tylko sprawia fantastyczną, wręcz niesamowitą frajdę, lecz także zaskakująca swoją głębią. Nie dajcie się zwieść prostym zasadom lub banalnymi na pierwszy rzut oka zależnościami między kartami. Owszem, jeśli chodzi o zdolności kart, to nie ma tu fajerwerków i niespodziewanych twistów. Jednakże nadal nie obejdziemy się bez wieloaspektowych, strategicznych rozważań. Dlatego też nie zgodzę się, że w Wyprawie do El Dorado króluje los, a my nic nie możemy na to poradzić, gdyż mało jest (kosztownych) opcji czyszczenia decka. Nie na tym to wszystko polega.
Trasę wyprawy widzimy od samego początku, a wraz z nią przeszkody, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć. I tutaj już w ruch muszą iść nasze szare komórki. Ten tytuł nie wybacza nieprzemyślanych decyzji. Z drobnymi błędami jakoś sobie poradzimy, ale kupowanie kart na hurra (bo przecież mogę!) zaprowadzi nas do nikąd. Doktor przypomina nam o tym, o co tak naprawdę chodzi w mechanice deck buildingu – o przemyślane, dobrze przemyślane składanie talii. Zdarzają się takie rundy, że nie możemy nic zrobić? Istnieje taka szansa, ale to nie gra pokazuje swoje mankamenty, lecz nasza talia. Jest za duża, za mało w niej kart specjalnych, zapomnieliśmy o tym, że na kolejnym kafelku będzie dużo wody itd. Wyprawa do El Dorado traktuje deck building poważnie, a przez to my ponosimy konsekwencje naszych wyborów. Na szczęście czas gry jest na tyle krótki, że nie będziemy nudzić się przez 2 h, gdyż przez kiepsko zbudowaną talię nie mamy za wiele do zrobienia. Ponadto istnieje jeszcze opcja zmiany stylu gry na taki, który wykorzystuje nasze powolne ruchy do zatrzymania najlepszych. Jak dobrze staniesz, to i z najgorszym deckiem doczołgasz się do El Dorado. Myśl, kombinuj, radź sobie! Tutaj nie ma taryfy ulgowej.
Należy przyznać jedno – w tym wyścigu emocje gonią emocje. Ciągle coś się dzieje, gracze zmagają się z trudnym terenem, rynek się zmienia, tam zaraz ktoś przeskoczy blokadę, a tutaj jakiś poszukiwacz odciął nam drogę. Tury przebiegają błyskawicznie, nie było nawet czasu pomyśleć o jakimś downtimie, zaraz przecież trzeba zademonstrować innym nasz fenomenalny kombos. Owszem nawet zdolności kart specjalnych nie należą do wyrafinowanych, ale w tym przypadku zależności między kartami są drugorzędne wobec zależności między kartami a planszą. Tutaj właśnie tkwi źródło oraz miejsce przeprowadzania genialnych combosów. A sama frajda płynąca z gry jest wręcz nieziemska. Dodatkowo w Wyprawę do El Dorado wpisano nieusuwalny syndrom jeszcze jednej partii. Po prostu zawsze ktoś chce się odegrać, ktoś tam chce spróbować innego zestawu kart, kiedy reszta jest ciekawa nowych wariantów tras. Nigdy nie zdarzyło mi się zagrać mniej nić 3 partie pod rząd, a zazwyczaj dochodziło do 5. Na półce nie raz i nie dwa czekał jakiś potężny tytuł, o którym zdążyło się zapomnieć podczas tej ekscytującej gry!
A jak tam z regrywalnością? Nie będzie grzać półki po pierwszych zachwytach? Za regrywalność Wyprawa do El Dorado otrzymuje piątkę z plusem. Nie chodzi nawet oto, że możemy dowolnie budować trasę wyprawy z dołączonych kafli (gdzie dokładamy jeszcze żetony specjalne!), co jest niejako dodatkową grą w grze bowiem całość należy jeszcze nieźle przemyśleć, aby nie było ani za łatwo, ani za trudno. Już na poziomie zmian w układzie rynku będziemy mierzyć się z innymi wyzwaniami. A jak usiądziecie do stołu z wyjątkowo zadziornymi znajomymi, to już w ogóle każda partia będzie wyglądać zupełnie inaczej. Zresztą poziom interakcji między graczami jest dość wysoki, choć nie zaszkodzimy nikomu bezpośrednio. Niemniej zatarasowanie drogi bądź doprowadzenie do niekorzystnego układu kart na rynku nieźle zirytuje naszych rywali. Ponadto bez bacznej obserwacji ruchów pozostałych poszukiwaczy po prostu nie mamy szans na szybkie dotarcie do El Dorado – ruch przeciwnika zdradza przecież jakie karty zostały mu jeszcze na następne tury.
Gra również nieźle się skaluje. Nie mogłam narzekać w grze dwuosobowej, ponieważ poruszanie się aż dwoma pionkami poszukiwaczy jest równie ciekawe co rywalizacja w większym gronie. Nie ma szans, że cokolwiek sobie łatwo przeliczymy ze względu na mniej osób przy stole. Im mniej osób, tym tak samo świetna gra ;) Co ciekawe da się także odczuć trochę klimatu, a retro ilustracje przyjemnie wpływają na odbiór całości. Jeżeli miałabym na coś ponarzekać, to nie mogę przemilczeć wpływu początkowej kolejności na przebieg rozgrywki w pełnym składzie. Ostatni gracz może nie dopchać się do najlepszych kart na początek, przez co będzie mu o wiele trudniej (i mocniej pokombinuje). Zresztą sam początek gry jest zawsze najbardziej powtarzalny, gdyż po pewnym czasie dostrzegamy, co zawsze trzeba brać na pewny start. Gra jednak na tyle szybko się rozkręca, otwierając przed nami drzwi do nowych wyzwań, że nie ma to większego wpływu na naszą frajdę w trakcie gry.
Wyprawa do El Dorado to genialny tytuł, który przypomina nam czym zasadza się sens deck buildingu. Z jednej strony wyciska z prostych zasad maksimum strategicznej głębi, podczas gdy z drugiej strony generuje nieprzebrane fale przyjemnego niepokoju, kiedy emocje sypią się gęsto znad naszych ruchów. A to wszystko w krótkim czasie rozgrywki, z dynamicznymi turami, bez downtime’u z dodatkiem syndromu jeszcze jednej partii. Sprawdzi się zarówno wśród początkujących, jak i zaawansowanych graczy. Dla tych, którzy uwielbiają rozgrywki w parze, jak i dla tych, co nie wyobrażają sobie partii bez tłumu przy stole. Reiner Knizia w wybitnej formie, must have dla każdego. Nawet jak nie lubisz deck buildingu – teraz go pokochasz!
Plusy:
+ deck building w klasycznym, zmuszającym do myślenia, wydaniu
+ emocjonujący wyścig, w którym tkwi strategiczna głębia
+ dobrze przemyślany system poruszania się po planszy
+ sposób zakupu kart zmusza nas do podejmowania długofalowych decyzji
+ wysoki poziom interakcji między graczami
+ szalenie regrywalna
+ syndrom jeszcze jednej partii
+ brak downtime’u
+ dobrze się skaluje
+ emocje, emocje i jeszcze raz emocje!
+ przyjemne dla oka retro ilustracje
Minusy:
– W partiach 4 osobowych, na początku, ostatni gracz ma najgorzej
– Początek gry zazwyczaj zawsze wygląda tak samo – po pewnym czasie wiemy, jakie karty są najlepsze na start
Grę Wyprawa do El Dorado kupisz w sklepie
Dziękujemy firmie Nasza Księgarnia za przekazanie gry do recenzji.
Złożoność gry
(4/10):
Oprawa wizualna
(7/10):
Ogólna ocena
(9/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Gra tak dobra, że chce się ją polecać, zachwycać nią i głosić jej zalety. Jedna z najlepszych w swojej kategorii, której wstyd nie znać. Może mieć niewielkie wady, ale nic, co by realnie wpływało negatywnie na jej odbiór.
bardzo ciekawe prepozycie