Na długo przed nastaniem ery komputerów, konsol i wszelakiej rozrywkowej elektroniki, był stół. Na tym stole były kartki i były długopisy, były karty do gry i były kości do gry. Przy stole spotykała się moja rodzina i niezależnie od stanu zasilania – bywało, że i przy świeczkach – zaznawała rozrywki przy kościanym pokerze, remibrydżu, „państwach i miastach”, a w późniejszym okresie również Scrabblach czy Eurobusinessie. Rodzina była w tych momentach szczęśliwa i skupiona na sobie nawzajem.
Od magicznego miecza do magicznego multiplayera
Gdy gry przybrały nieco bardziej zaawansowaną postać – Magicznego Miecza, Piekła Na Pacyfiku czy Fortuny – stały się popularne wśród rówieśników, którzy odciążyli nieco rodziców z obowiązku zapewniania mi rozrywki. Uciekliśmy więc od rodziców w kuchni i przenieśliśmy się na dywan w pokoju dziecięcym. I tak właśnie pamiętam ten początkowy okres fascynacji grami: jako spotkanie znajomych twarzy przy wspólnym stole czy nad wspólną podłogą.
Epoka świecących ekranów i dynamiczny rozwój Internetu położyły kres rozrywkom analogowym – gry zaczęły kojarzyć się z monitorami i telewizorami, a nie kuchennym stołem. Z czasem nie trzeba było nawet grać w jednym pomieszczeniu – jeśli ktoś podłączył się do Sieci to raczej już się od niej nie odłączał. Gry planszowe, o ile w ogóle istniały w zbiorowej świadomości, kojarzyły się z Monopoly i Jengą, z przesuwaniem pionków i wiecznym kulaniem kostką. Gry planszowe nie były „cool” i nie były „jazzy” – były reliktem czasów minionych i rozrywką na wskroś dziecinną.
Gry tylko dla wtajemniczonych
I sprawy pewnie nadal miałyby się podobnie gdyby nie marketing szeptany. Bo niszowa rozrywka, jaką niewątpliwie są gry planszowe, nie uderza w nas z radioodbiorników czy telewizorów. Trzeba znać kogoś, kto zna kogoś, kogo sąsiad podobno ma w domu lekko przechodzony egzemplarz Agricoli. Trzeba zostać „zaproszonym” do tego świata, zostać wtajemniczonym przez innych wcześniej wtajemniczonych – dopiero wtedy można w pełni go poznać, poczuć zapach tektury i zrozumieć jak wąskie i niepojemne są domowe regały.
Gdy więc zostałem już namaszczony – przy pomocy Puerto Rico, Zaginionych Miast i Niagary – zaczęła się podróż do nowego świata. Na nowo odkryłem magię planszowej rozrywki, ze zdziwieniem przekonując się, że pod moją nieobecność gry przeszły długą, długą drogę. Przestały być rządzone doprowadzającym do szewskiej pasji szczęściem. Nie składały się już z lichej planszy i kilku plastikowych pionków. Nie ograniczały roli graczy do powtarzania wciąż tych samych ruchów. Nowa epoka gier to przede wszystkim wyzwanie dla umysłu, a nie dla szczęśliwego ruchu nadgarstka. Gry są dziś bogato ilustrowane przez światowej klasy artystów i zawierają najrozmaitsze elementy, od wielofunkcyjnych kart, przez kartonowe i plastikowe konstrukcje, aż po szklane, kamienne i drewniane znaczniki we wszystkich kształtach i kolorach. Każda gra to teraz podróż przez nowe mechanizmy i reguły, przygoda z nowymi bohaterami w nowym miejscu, to historia czekająca, by opowiedzieć ją ustami i ruchami graczy. To zupełnie inny wymiar rozrywki, angażujący zmysły w sposób trudny do wyobrażenia jeszcze 20 lat temu.
Powrót do niewinności
Nieco ponad dwa lata później wcale nie czuję się planszowym ekspertem. Nie znam wszystkich pozycji na rynku i nie wygrywam więcej niż 20% rozegranych partii, ale znowu jestem przy tym stole. Z żywymi ludźmi. Dotykam planszy, dotykam kart, wertuję instrukcję, debatuję o niejasnych zasadach, wykłócam się o kontrowersje i tak samo cieszy mnie każda kolejna rozgrywka, niezależnie od rezultatu.
Nie chciałbym tu wyjść na borowego dziadka, który zakopał komputer i wyprowadził się do leśnego szałasu by grać w gry planszowe. Komputer i smartfon to nadal główne składniki mojej codzienności i żadna ilość kartonowych żetonów tego nie zmieni. Jednak od czasu gdy moja kolekcja rozrosła się ponad pierwszą półkę, a potem ponad pierwszy regał czuję, że pod jednym względem powrotu nie będzie – teraz już zawsze wizyty znajomych mijać będą pod groźbą szybkiej partii w Nova Luna czy chociażby Port Royal. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie przestaną mnie odwiedzać, gdy na stole wyląduje Vinhos albo Robinson Crusoe…