Kiedy w domu pojawia się dziecko, życie jego mieszkańców zmienia się. Nie inaczej jest w przypadku miłośników planszówek. Do tej pierwszej grupy należę od ponad dekady. Rodzicem jestem niespełna dwa lata. Jest to wystarczająco długi okres czasu, aby w mojej głowie pojawiło się wiele przemyśleń na temat współistnienia “bąbelków” i planszówek. I to właśnie nimi zamierzam się dziś z Wami podzielić. Zapraszam do lektury mocno subiektywnej garści spostrzeżeń na temat tego, jak wygląda życie fana gier planszowych i świeżo upieczonego rodzica, opartych na własnym doświadczeniu. Zaczynajmy!
Na początek anegdota. Pamiętacie co robiliście w wieczór poprzedzający pojawienie się na świecie Waszego pierworodnego? No cóż… My terraformowałyśmy Marsa :D Moment, w którym opada czerwony pył i dociera do Ciebie, że to dziwne “kłucie w dołku” może nie być efektem emocjonującej rozgrywki? Bezcenne. Tak, jakkolwiek dziwacznie to brzmi, można się nie zorientować, że zaczynasz poród, dlatego, że tak bardzo skupiasz się na rzucaniu asteroidami w przeciwników. Powiedzmy sobie szczerze – planszówki od samiutkiego początku towarzyszyły naszej Małej. I nadal tak jest.
Małe dziecko = koniec grania? A skąd!
Noworodek w domu to rewolucja. Nie ma co udawać, że jest inaczej. Jego pojawienie się zmienia wiele rzeczy i trzeba się dostosować. Także jeśli chodzi o planszówki. Jeśli uwielbiacie głośne gry imprezowe (których ja na szczęście nigdy nie byłam fanką) i wieloosobowe spędy planszówkowe, to może się u Was zmienić całkiem sporo. Nie oszukujmy się, sen dziecka to świętość, a przerwanie tego procesu, to jak otwarcie wrót dla Cthulhu – nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Z drugiej strony nawet wielogodzinne partie w mózgożerne tytuły, albo i maratony z rodzinnymi grami, są na początku kariery rodzicielskiej jak najbardziej wykonalne. Jak to? A no tak, że kilkumiesięczne maleństwa przesypiają większość doby. Biorąc więc pod uwagę konieczne przerwy na ogarnięcie ukochanego Bąbelka, można spokojnie zaplanować nawet kilkugodzinne spotkanie planszówkowe. Teraz pewnie świeżo upieczeni rodzice stukają się palcem po czole. Tak, małe dziecko jest mało wymagające i daje mnóstwo wolnego czasu, który można wykorzystać na granie. Jedynym problemem jest to, że o tej dużej ilości czasu dowiadujemy się, gdy dziecko zaczyna raczkować, a potem chodzić. Wtedy dopiero spływa na nas świadomość, jak kilka miesięcy temu było nam dobrze.
Chciałabym też podkreślić, że w kontekście grania z dzieckiem w tle, warto sięgać po pozycje, które można przerwać w dowolnym momencie, bez utraty płynności rozgrywki. U mnie w pierwszych miesiącach życia Małej renesans przeżywały gry paragrafowe. Doskonała opcja dla mam, które wybierają się z maluchem na spacer. Wystarczy spakować rzeczoną grę lub komiks do plecaka, a jak Małe zaśnie w wózku, spokojnie zagłębić się w świat gry, której bohaterem jesteś TY :)
Gggg…Gry!
Oj tak. Pierwsze słowo naszego Bąbla to może nie było, ale faktycznie, Młoda bardzo szybko się go nauczyła. I nie ma się co dziwić. Planszówki zajmują sporo miejsca w naszym domu. Uzbierało się tego trzy regały i ciągle opanowuje kolejne. Na dodatek stoją one w przestrzeni wspólnej. Choćbyśmy więc chciały, nie ma opcji, żeby udawać, że gry nie istnieją, dopóki Młode nie osiągnie wieku, kiedy można je będzie zaprosić do wspólnej zabawy. A że gry szanuje się w naszym domu bardzo, to od momentu gdy Bąbel zaczął pełzać, rozpoczęło się wielkie przekładanie… na wyższe półki. Z czasem każde dziecko opanowuje jednak sztukę wspinania. Jedyną opcją, żeby gier nie dorwało, byłoby podwieszenie ich pod sufitem. Niby można, tylko po co? Zamiast tego można je nauczyć, że są, ale te nasze, a tamte jej.
Gry – bywają różne
O tym, jaka “prawdziwa” gra będzie pierwszą w życiu naszej Małej, zdecydowałyśmy dawno temu. Na co padł wybór? Z różnych powodów będzie to Króliczek z serii Smart Games. Jest ona przeznaczona dla dzieci od drugiego roku życia i choć podchodzimy do tych ram z dystansem, rzeczywiście patrząc na to, jak rozwija się nasz Bąbel, wydaje się, że wtedy będzie mógł on zagrać w grę zgodnie z instrukcją. Póki co, Mała ma swoje “gry”, czyli po prostu różnego rodzaju układanki dla maluchów i puzzle. Pudełka zostały postawione na regale obok naszych. Dzięki temu traktuje się je na równi z innymi, z tym że po jedne dziecko może sięgać, a po inne nie.
Czy Mała załapała za pierwszym razem? Oczywiście, że nie. Ale w końcu tak, dzięki czemu zniszczeń w planszówkach, póki co brak. A co z innymi grami, które przecież są i jest ich sporo? Służą nam do kolejnej zabawy, czyli nazywania grafik na pudełkach po swojemu. Gwiazda Śmierci ze Star Wars Rebelia? Piłka. Planeta? Też piłka. Na skrzydłach? Ptaszek! Everdell? Żółwik. Zamiast sięgać po gry, skupiamy się na tym co widać na wierzchu opakowania. I nie ma potrzeby ich ściągać, bo to, co najciekawsze zostało już zauważone. Przynajmniej z perspektywy naszego Malucha :)
Niezgodnie z instrukcją? Ale ile przy tym zabawy
Mała nie dostała jeszcze swojej pierwszej “prawdziwej” gry. Nie oznacza to jednak, że mając obecnie nieco ponad 1,5 roku, nie ma do czynienia ze światem planszówek. Wręcz przeciwnie. Są pozycje, które można dziecku dać spokojnie do zabawy, nawet jeśli to ma zaledwie kilka miesięcy. U nas są to Honeycombs i Rój. Na początku Młoda uwielbiała po prostu przekładać solidne, ciężkie (ale i na tyle duże, że nie mogła ich wkładać do buzi – to bardzo ważne) kafelki. Na wyciąganiu i wkładaniu ich do woreczków spędziła mnóstwo czasu, ćwicząc przy tym motorykę, cierpliwość, umiejętność trafienia do sporego, a jednak czasem zbyt małego jak dla niej otworu torby i wiele innych przydatnych rzeczy.
Z czasem w przypadku Honeycombs zaczęło się poszukiwanie pszczółki, kwiatka, misia itp. Świetnie sprawdziło się też układanie wieży. Każdy jej upadek, to salwa śmiechu. W przypadku Roju popularną zabawą jest u nas rozróżnianie poszczególnych robaczków, udawanie ich dźwięków, czy tego, w jaki sposób się poruszają.
Niedawno w naszym domu pojawiła się nowość Wydawnictwa Muduko, czyli Znajdź Pluszaka. Choć gra stworzona jest dla dzieci od 3 roku życia, to i ona znalazła już zastosowanie w zabawach z Młodą. Na bardzo solidnych kafelkach będących istotą tej planszówki, przedstawione zostały przytulanki, ukrywające się w różnych miejscach. A to mamy do czynienia z misiem w szafie, a to z żyrafą pośród klocków. I to właśnie od oglądania tych ilustracji zaczęła się nasza kolejna zabawa “okołoplanszówkowa”, czyli odtwarzanie przedstawionej na obrazku sceny. Co ważne, to właśnie Mała była jej inicjatorką. Przyznam, że ten fakt całkowicie rozpuścił nasze serca…
Przytoczone powyżej zabawy to oczywiście tylko niektóre przykłady tego, jak można spędzać czas z małym dzieckiem w świecie gier bez prądu. Tak naprawdę to możliwości ogranicza wyłącznie pomysłowość rodzica. Z mniej lub bardziej związanych ze światem planszówek fantów, w użyciu bywają też u nas kostka Rubika, układanki logiczne oraz kości. Z tymi ostatnimi trzeba jednak bardzo uważać, bo nawet te większe, bez problemu mieszczą się w buzi malucha.
Eksplozja radości przy każdej paczce.
Odkąd Młoda połączyła fakt przychodzących do naszego domu pakunków z nowymi grami, wizyta kuriera to festiwal radości. Każda paczka musi przejść przez ręce Bąbla. Na początku rytuał przyjęcia nowej planszówki polegał na wspólnym otwieraniu pudełka, oglądaniu zafoliowanej okładki, opowiadaniu o tym, co na niej jest i odkładaniu gry na wskazane przez Małą miejsce na regale. Z czasem zaczęła nam ona pomagać przy wyciskaniu żetonów z kartoników, co z resztą jest świetną zabawą i dla mnie. Przy klasycznych kształtach kafelków nie ma co kombinować, ale już np. fikuśne gwiazdki z Imago Family nie tylko zostały wyciśnięte, ale i włożone z powrotem nieskończoną ilość razy. Same wypraski świetnie sprawdzają się też do zabaw typu łapanie wystającego z dziurki paluszka lub odrysowywania kształtów.
Dlaczego gry planszowe?
O tym, że są one świetną rozrywką, nikogo z czytających ten tekst przekonywać pewnie nie trzeba. Często jednak zapominamy, jak wiele różnych umiejętności można dzięki nim rozwijać. Poprawa motoryki, ćwiczenie pamięci, spostrzegawczości, poznawanie podstawowych praw rządzących światem… to tylko pierwsze z brzegu kwestie, które przychodzą mi do głowy, a jest ich bez wątpienia znacznie więcej.
Co przyniesie przyszłość?
Jak wspomniałam na początku, jesteśmy właściwie na starcie swojej drogi jako rodzice. Nie możemy doczekać się, kiedy będziemy mogły na poważnie wprowadzić Małą w świat gier planszowych. Czy musi grać? Czy martwimy się, że nie będzie chciała spędzać czasu przy planszówkach? Nie i nie. A dlaczego? Dzieci naśladują dorosłych, więc mamy sporą dozę pewności, że i Młoda w końcu wsiąknie. I nie, nie będziemy jej do niczego zmuszać. Gry planszowe są świetne i jesteśmy przekonane, że Mała prędzej czy później sama to odkryje.
U mnie w wieku 3-5l. u córek najlepsza zabawa była z wypraskami: odrysowywały kształty i tworzyły różne budowle :D Potem zabawa zwierzątkami z Kawerny, budowanie baz z kryształków na planszy z Terraformacji, mapa i wagoniki z Colt Express, albo układanie jajeczek (Na Skrzydłach).
Teraz już gramy, dużo i dziewczyny (8 i 13l.) czasami nas ogrywają (czasami lekko podkładamy się – żeby nie zniechęcać, ale żeby też nie pokazywać, że nie gramy, bo to też może zniechęcić).
Najczęściej na stole jest Terraformacja, Na Skrzydłach, Colt Express, Puerto Rico i Azul :)
W każdym etapie życia dzieciaków widzimy same plusy z obcowania dzieci z grami – trenowanie motoryki, wysławiania, konsekwencji, liczenia i uczą, że czasem się przegrywa – a to w życiu dorosłym ważne :)