W tym miejscu teoretycznie powinna znajdować się recenzja nowego, papierowego wydania Nanty Narking. Czyli nowa wersja starego, plastikowego Nanty Narking. Czyli nowa wersja nowej wersji jeszcze starszego, drewnianego wydania Świata Dysku: Ankh-Morpork. Pomyślałem sobie jednak, że spróbujemy podejść do tematu w odrobinę inny sposób, a pudełko przysłane z wydawnictwa Phalanx niech będzie przyczynkiem do rozważań.
TELEGRAFICZNA RECENZJA
Temat tej konkretnej gry Martina Wallace’a był wałkowany na łamach Games Fanatic już wielokrotnie. Na przykład tutaj, tutaj, tutaj i tutaj. Moja opinia dotycząca obu poprzednich wersji na poziomie rozgrywki nie różni się zbytnio od średniej krajowej: sympatyczna, lekka ale nie leciutka gra blefu i ukrytych celów zaskakuje odwagą w nieszablonowym podejściu do losowości rozgrywki. Gdyby Wallace jej nie wymyślił, to pewnie zrobiłby to Wolfgang Warsch (autor równie szalonych w założeniach i nieszablonowych Szarlatanów z Pasikurowic albo The Mind).
Nie stwierdzę nic nowego, jeśli napiszę, że to szaleństwo nie każdemu przypadnie do gustu a dodatkowe zasady wprowadzone w Nanty Narking pozornie niepotrzebnie komplikują rozgrywkę. Pozornie, ponieważ nowi gracze wcale nie muszą z nich korzystać, a wyjadacze przywitają ten kolejny poziom zaplanowanego szaleństwa z otwartymi rękami. Każdy jeden pionek na planszy dostaje własną, wyjątkową zasadę… przerażające.
Płakałem po utraconej licencji na świat Prattcheta, ale układ nowych kart jest wygodniejszy. Tylko te złote ikonki zaprojektowane na jedno kopyto mogłyby być czytelniejsze. Ech. Krok do przodu, krok do tyłu. Mimo wszystko jest jednak dobrze, takie uczciwe 7/10 z potencjałem na więcej przy odpowiednich warunkach towarzysko-lokalowych.
Tekturowe zamienniki figurek sprawują się na planszy lepiej niż się spodziewałem, ale nie aż tak dobrze jakbym chciał. Kolory graczy oznaczone są jedynie przez kolor podstawek, a wszystkie ilustracje są identyczne. Przydałaby się przynajmniej jakaś kolorowa obwódka, żeby na pierwszy rzut oka widać było więcej. Mimo wszystko całość o dziwo działa nie najgorzej, więc wstydu nie ma. Wersji figurkowej za 500 zł nadal bym nie kupił, ale nowe wydanie jest już pod tym względem bardziej rozsądne.
Moment, nie chciałem pisać recenzji.
CENA KONTRA PLASTIK
W zamierzchłych czasach przed Kickstarterem była sobie taka gra strategiczna Wallenstein, u nas znana lepiej w formie gry Szogun. Jest sobie mapa, po której gracze poruszają armiami, budują budynki i ogólnie rzecz ujmując – robią sobie nawzajem krzywdę ostrymi przedmiotami. Armie były przedstawione za pomocą drewnianych kostek, zamiast plastikowych żołnierzyków (jak na przykład w Ryzyku). W tym konkretnym przypadku miało to dodatkowe uzasadnienie mechaniczne, ale nie popadajmy w niepotrzebne dygresje.
Sednem tego wątku jest następujący wniosek: gra posiadająca komponenty tak proste, że nie mogłyby być prostsze nadal może prezentować się atrakcyjnie. Dzięki prostocie jest jednocześnie przejrzysta i czytelna jak tekst na monitorze zapisany Arialem lub Verdaną, ale w tej prostocie jest jednocześnie jakieś satysfakcjonujące piękno i porządek.
Oczywiście zamiast kosteczek można było użyć figurek, a zamiast żetonów budynków plastikowych modeli. Szogun mógłby wtedy wyglądać jak Rising Sun, w którym (gdyby była taka możliwość) nawet do produkcji tektury na pudełko CMON chciałby użyć chińskiego plastiku.
I teraz dochodzimy do trywialnych spostrzeżeń. Gdyby Szogun zamiast kostek miał figurki, nie kosztowałby tyle, ile kosztował. Zdecydowanie taniej jest wyciąć z drewna kilogram identycznych sześcianów i pokryć je bejcą w kilku kolorach, niż zaprojektować od podstaw dziesiątki modeli, sporządzić odpowiednie formy do wtryskarek, a na koniec jeszcze zapakować w taki sposób, żeby żadne wystające końce nie uległy dezintegracji w transporcie.
POLIETYLENOWE ZBLAZOWANIE
Nie zrozumcie mnie źle. Praktycznie za każdym razem bawi mnie ten karton wypełniony tworzywem sztucznym, kiedy otwieram pudełko z nową grą Erica Langa lub kolejną prawie-taką-samą wersję Zombicide. Bawi mnie aspekt modelarsko-hobbystyczny, który może się z tym wiązać. Więcej mojego czasu poświęconego Warhammerowi Underwolds spędziłem nad malowaniem złotych pancerzy i pożółkłych kości moich drużyn, niż na rozgrywce właściwej. Plastik jest fajny.
Ale.
Czasem jest tak, że chciałbym zagrać sobie w coś nowego. Albo nawet kupić na próbę w ciemno z założeniem, że jeśli mi się nie spodoba, to pchnę swój egzemplarz dalej. Zrozumiałym jest, że lżej wydaje się mniejsze sumy… chwila? Kupowanie w ciemno?
Ano tak. Mój mózg działa w ten sposób, że motywacją do grania w planszówki jest dla mnie poznawanie nowych tytułów i obserwowanie rozwijanych w nich rozwiązań mechanicznych. Żyłowanie do upadłego paru ulubionych tytułów jest fajne, ale to poszerzanie horyzontów jest dla mnie sednem tego hobby.
WRACAJĄC…
Lubię sobie kupić grę. Tańsze gry kupuje się łatwiej i z mniejszymi oporami. Lubię też figurki, ale figurki nie sprawią, że gra, która mi się nie podoba magicznie zacznie mi się podobać. Jak to ze sobą pogodzić, żeby wszyscy byli szczęśliwi?
Phalanx i nowe wydanie Nanty Narking wpisują się w model dystrybucji, który według mnie mógłby być trochę popularniejszy niż jest w tej chwili. Wersja gry droższa-z-figurkami i tańsza-z-żetonami to żadna nowość. Powodów braku rozpowszechnienia takiego rozwiązania można zapewne doszukiwać się w minimalizowaniu ryzyka przez wydawców. Jak określić przed premierą ile wyprodukować pudeł deluxe, a ile standardowych? Coś koniec końców może skończyć na stercie niepotrzebnych gier zalegających w magazynie.
Czasy crowdfundingu i Kickstartera trochę ten temat ułatwiają. Łukasz Woźniak już teraz wie z dużą dozą pewności ile egzemplarzy Wiedźmina sprzedał w tekturze, a ile w plastiku. Jak to natomiast wygląda z perspektywy graca, który nie wspierał i czeka na rozwój sytuacji? Jak będzie z dostępnością po premierze? Pożyjemy, zobaczymy.
INNA OPCJA
No dobrze. Kupiłem wersję tekturową, spodobało mi się, co teraz? Mam sprzedać i polować na wersję deluxe? Nie do końca mnie to urządza. Dlatego moim ulubionym rozwiązaniem jest to jeszcze mniej popularne niż podwójna wersja cenowa: pakiet ulepszający. Gram sobie w Dead Men Tell No Tales i odczuwam zbyt małe stężenie tworzyw w powietrzu? Cyk, wydawca zatroszczył się o możliwość dokupienia figurek dla postaci graczy. Terraformacja Marsa? Cyk, nowe pudełko i plastikowe żetony do wszystkiego. A na dokładkę jeszcze grubsze plansze dla graczy. Świeżutka Diuna: Imperium wjeżdża na stół w całej swojej sześcianikowej chwale? Lucky Duck Games już wjeżdża z dodatkowym pudełkiem podmieniającym kosteczki na figureczki, żeby poziom prezentacji na stole podniósł się znacząco.
Dlaczego mnie to nie wkurza? Dlaczego cieszę się, że wydawcy każą mi płacić dodatkowo za coś, co teoretycznie mogłoby się znaleźć od razu w pudełku? O to to… “dodatkowo”. Nie przeszkadza mi płacenie za kosmetyczne ulepszenia. Przecież od tego się zaczął cały ten wątek, że zasadniczo jestem rozrzutny, ale w sumie to skąpy. Gdyby płacenie za dodatki mi przeszkadzało, to bym za nie nie płacił. I w wielu przypadkach nie płacę. Nie potrzebuję żołnierzyków w Diunie. Ale od dłuższego czasu zastanawiam się, czy nie wymienić kompletu żetonów do Szarlatanów z Pasikurowic na te dostępne w sklepiku Board Game Geeka, te bardziej trwałe. Kosztują tyle co gra, albo jeszcze więcej. W obu wypadkach cieszę się, że mam opcję wyboru i że nikt na siłę nie próbował wpychać mi pakietu premium na siłę.
Jakiś wniosek? Chciałbym, żeby ta opcja była dostępna częściej, ale w takiej formie pewnie nie będzie, bo sprawa jest ryzykowna dla wydawcy. A na Kickstarterach dobry plastik robi dobre miliony. Cała nadzieja w upowszechnieniu społecznościowych ulepszeń oraz rozwoju i spadku kosztów druku 3D. Znacie Thingiverse? Poznajcie. Są tam fajne rzeczy. Przyszłość będzie świetlana.