Setup
Od prawie półtora roku nie grałem w fizyczną planszówkę. To niemalże prawda, ale o szczegółach później.
Kiedy zaczął się cały ambaras z COVID-19, musiałem zadać sobie kluczowe pytania o bezpieczeństwo i odpowiedzialność za zdrowie swoje, a przede wszystkim osób, z którymi stykam się na co dzień i wyszło mi, że innego wyjścia niż dość ekstremalna izolacja nie jestem w stanie zaakceptować. Tak więc podjąłem decyzję i stąd sytuacja będąca nie tyle tematem, co przyczynkiem do garści przemyśleń, którymi za chwilę będę się dzielił.
Zatem jeśli ktoś jest ciekaw, co wykombinował umysł na (planszówkowym) głodzie, to poniżej kilka nieuporządkowanych punktów.
1. Planszówki online uratowały moje hobby.
Wydaje mi się, że tak długi okres w kompletnej abstynencji od jakiegokolwiek grania mógłby mieć bardzo poważne konsekwencje dla aktywnego kontynuowania przeze mnie tej rozrywki także po zakończeniu izolacji. Wbrew pozorom pasywne śledzenie wiadomości, czytanie forów czy oglądanie filmików na Youtube to nie jest to samo hobby, co granie w planszówki. Wiem, bo kiedyś już to przerobiłem z pokrewną dziedziną sztuki, mianowicie RPG, którego do tej pory jestem fanem – całkowicie pasywnym, choć wciąż ze szczerą fascynacją chłonącym wszelkie informacje. Ale już od wielu, wielu lat niegrającym.
Tak więc choć od półtora roku przy planszy (niemalże) nie siedziałem, to moja miesięczna liczba partii praktycznie rzecz biorąc nie spadła. Podziękowania i kwiaty wysyłam na adresy BGA, yucata, boiteajeux i pokrewne. Co więcej – dzięki jeszcze prężniejszemu w ostatnim czasie rozwojowi tych serwisów byłem w stanie poznać część gorących nowości, które w innym przypadku by mnie ominęły, i to równocześnie z premierą fizyczną lub z minimalnym opóźnieniem względem niej. A czasem nawet przed nią (patrz Beyond the Sun, Carnegie).
2. Jak ktoś nie lubi solo, to nie lubi solo.
Wiele razy deklarowałem, że ja i granie solo nigdy się nie polubiliśmy. Jednak mogłoby się zdawać – na bezrybiu i rak ryba – w ekstremalnych warunkach trzeba przełamać swoje uprzedzenia i spróbować. A zatem spróbowałem i to tak z górnej półki, bo z karcianym Horrorem w Arkham. Kupiłem podstawkę. Zagrałem chyba dwie partie (stąd „niemalże prawda” w pierwszym akapicie tekstu). Bardzo mi się spodobało, byłem zachwycony, kupiłem garść dodatków. Nie usiadłem do kolejnej rozgrywki już ponad rok.
Jakoś na myśl o rozłożeniu samemu gry (która mi się podoba!) bardzo szybko przychodzi mi do głowy tuzin lepszych pomysłów na spożytkowanie tego czasu. Naprawdę starałem się tę niechęć przezwyciężyć, ale chyba po prostu nie jest mi dane czerpać radość z samotnego planszowania.
3. Niemożność grania nie wpłynęła na kupowanie gier…
No dobrze, tutaj nie ma wielkiego zaskoczenia. Już od lat moje powiększanie kolekcji ma niewiele wspólnego z rozsądnym rozbudowywaniem bazy gier do grania, a znacznie więcej z kompulsywnym nabywaniem interesujących tytułów, które potem leżakują w folii, czekając na ten wiekopomny moment, kiedy nowe gry przestaną wreszcie powstawać i będzie czas sięgnąć po te nie-aż-tak-nowe.
Teraz było jeszcze gorzej, bo w normalnych warunkach spora część „wishlisty” jest na szczęście weryfikowana negatywnie poprzez rozegranie partii na egzemplarzu innego frajera… znaczy kolegi, który był jeszcze bardziej na daną grę napalony. A teraz weryfikacja negatywna (poza kilkoma przypadkami bardzo wczesnych implementacji online) praktycznie przestała istnieć, co prowadzi nas do kolejnego punktu.
4. …za to bardzo wpłynęła na sprzedaż
Przyznaję, nie jest mi łatwo rozstawać się z grami, co nie znaczy, że tego nie robię w miarę regularnie. Log transakcyjny mówi, że moją kolekcję opuściła trzycyfrowa liczba pudełek. No ale – żeby gier się pozbywać, trzeba (a w każdym razie należałoby i staram się tej koncepcji trzymać) najpierw je wypróbować – choćby raz. A próbować nie ma jak.
Szczególnie rzuciło mi się to w oczy przy okazji kolejnych edycji MatHandlu – pierwszy raz od wielu lat po prostu nie miałem czego na nim wystawić, bo stan mojej kolekcji w kontekście gier „do pozbycia się” nie zmieniał się ani na jotę. Równocześnie jednak gier przybywało, bo tytuły które chciałbym wypróbować przecież pojawiać się nie przestały. Policzyłem sobie ostatnio liczbę „folii”, które zawitały na moich półkach od początku tej historii. Wygląda to bardzo źle – dla półek.
5. Trzeba było zrezygnować z paru innych ważnych dla mnie rzeczy
Okazuje się, że niegranie w planszówki pociąga za sobą szereg konsekwencji, które wychodzą poza kwestie przestawiania pionków na planszy i wykładania kart. I z kilku rzeczy, które towarzyszyły mi od kilku, czy nawet kilkunastu lat, musiałem również zrezygnować. Z pisania recenzji na Games Fanatic. Z nagrywania recenzji do Gradania. Z członkostwa w kapitule Gry Roku. Bo wiecie – jakoś nagle zrobiłem się strasznie niekompetentny.
6. Tego nie da się nadrobić
Abstrahując nawet od zwykłych ograniczeń czasowych (bo przecież wróciwszy do grania nie będę nagle grał dwa razy więcej, żeby nadrobić stracony czas), to również z innych przyczyn na uzupełnienie zaległości poznawczych nie ma szans. Jasne, najważniejsze tytuły znajdę na półkach znajomych albo i na mojej własnej na skutek podpunktu 3. Ale te wszystkie nie-aż-tak-popularne-i-wybitne pozycje zostały w środowisku zagrane, sprzedane i zapomniane. A nawet jeśli gdzieś tam leżakują, to nikt nie będzie chciał w nie ze mną zagrać, bo przecież między gorącymi nowościami a zweryfikowanymi hitami nie ma miejsca (czyt. czasu) na powroty do gier jedynie dobrych czy niezłych. Tak więc pewnie pozostanę na zawsze z tym „przestępnym” rokiem, powtarzając raz po raz kwestię: „Kiedy to wyszło? W 2020? A, to nie grałem.”
Bardzo brakuje mi Twojej obecności w Gradaniu- czasem słucham starszych odcinków i dopiero to rozumiem ;)
Dzięki :) Będę usilnie pracował nad tym, żeby poprawić sytuację tak na GF, jak i w Gradaniu.
Czekamy na twoj powrot do Gradania! co trzy glowy, to nie dwie!
Też czekam, INK wracaj do Gradania czym prędzej ,Windziarz jakiś taki mało śmiejący i Cinka nie ma kto przegadać, także nie ociągaj się :)