Możemy już oficjalnie ogłosić: planszowe hobby wyszło z cienia i zajęło należne mu miejsce w najdostojniejszych i najbardziej nasłonecznionych salonach. Po Planszówkach w katowickim Spodku przyszedł czas na One More Game we wrocławskiej Hali Stulecia – branża na dobre zadomowiła się w modernistycznych ikonach polskiej architektury. A skoro zarówno gry, modernizm, a także Wrocław kocham pasjami graniczącymi z szewskimi, wybrałem się na krótki rekonesans, by sprawdzić, jak te trzy zjawiska łączą się ze sobą.
One More Game
Jeszcze Jedna Gra to owoc współpracy między agencją Loud Production i Awarią Prądu, wrocławską planszo-kawiarnią. W założeniu ma to być „największe planszówkowe wydarzenie na Dolnym Śląsku” – dla nas jest to natomiast kolejny krok w stronę popularyzacji gier i wyciągania ich z domowych zaciszy do przestrzeni publicznej. W tym wypadku: architektonicznie pięknej i znaczącej przestrzeni publicznej.
I nie sposób tu nie wspomnieć o miejscu, w którym rzecz się odbywa. Bo choć przestrzenie targowe umiejscowione przy stadionach czy nawet na poznańskich Targach imponują rozmiarem i są zapewne bardzo przyjazne logistycznie, to obcowanie z wysoką architekturą – haute architecture – wynosi cały projekt na zupełnie inny poziom. Grać w grę można wszędzie, czego dowodem są nasze domowe podłogi, pociągowe stoliki, parkowe trawniki czy rozliczne przestrzenie gastronomiczne okupowane przez graczy. Grać w grę w miejscu epickim, stylowym, a nawet zabytkowym – to już zupełnie inna para kaloszy. W tym wypadku: modernistycznych kaloszy.
Wejście przez sklep z pamiątkami
Hala Stulecia imponuje rozmiarem, rozmachem i wrażeniem przestrzeni – mimo bycia w budynku, da się tu poczuć jak na otwartej arenie. Płytę obiektu w centralnej części zapełniły stoiska wystawców, otoczone miejscami do wypoczynku, wystawą modeli ze świata Star Wars i uzupełnione m.in. punktem kawowym, stoiskiem Planszeo czy strefą dla dzieci, zlokalizowaną w halowych kuluarach. W Hali Stulecia można było znaleźć książki o tematyce słowiańskiej, gry paragrafowe, podręczniki RPG, akcesoria cosplayerskie, gry „ogrodowe” i całe mnóstwo gadżetów, bajerów i bibelotów ze świata gier, fantastyki i dobrej zabawy. Na zewnątrz zaś mieściły się liczne foodtrucki, oferujące specjały z całego świata oraz napoje na każdą aurę pogodową.
Dla mnie, jako łowcy promek i wyprzedaży, najistotniejsze były stoiska wydawców i sklepów. Nacieszyć duszę mogłem więc w zakątkach Lucky Duck Games, Portal, Rebel, Galakta, G3, Lucrum Games, Nasza Księgarnia, Albi Polska, Black Monk czy IUVI Games (pełną listę wystawców znajdziecie na https://onemoregame.pl/lista-wystawcow/). Ekspozycje kusiły mnogością pudełek, na stołach lubieżnie rozkładały się kolejne tytuły, a regały promocyjne uginały się pod bogactwem pozycji tańszych, mniej popularnych lub wręcz uszkodzonych. Niestety, albo jestem wybredny, albo mam zbyt dużo gier na półkach, bo wyszedłem z eventu nie wydając ni złotówki. Kusiła mnie trochę Misja: Czerwona Planeta za równą stówkę, ale finalnie uznałem, że nie ma nic gorszego, niż kupowanie trochę w ciemno i trochę na siłę. Na Czerwoną Planetę jeszcze przyjdzie czas, Mój medialny identyfikator był więc jedynym suwenirem, który przyniosłem do domu.
Kto zjada ostatki…
Mój udział w One More Game był niezbyt intensywny – przybyłem do Hali Stulecia już po 16:00 w niedzielę, a więc na dwie godziny przed oficjalnym zamknięciem imprezy. Ominęły mnie więc atrakcje i główne punkty programu, a nawet kilku wystawców – mea culpa, to był dla mnie schyłek bardzo intensywnego weekendu i nie dość, że byłem we Wrocławiu jedynie przejazdem w drodze z gór, to nadal czułem w nogach ponad 20 kilometrów wykręconych dzień wcześniej po tatrzańskich szlakach.
Zrobiłem jednak kilka rundek po Hali i w przerwach, kiedy nie szperałem w poszukiwaniu okazji, udało mi się poczuć spiritus movens tej mniej formalnej części wydarzenia. Bo pomiędzy atrakcjami, punktami informacyjnymi, sklepowymi ofertami, stoiskiem z kawą i monumentalną architekturą byli tam przede wszystkim ludzie, złączeni tu pod jedną flagą – z kostką i meeplem w godle. Byli tu ludzie nastawieni na rozrywkę przy wspólnych stołach, na lekką rywalizację, ponadstołowe przekomarzanki i wspólne odkrywanie nowych, planszowych terytoriów. Bez myślenia o pracy, bez obowiązków domowych, bez codziennych zmartwień. Prawdziwe spa dla duszy – święto graczy.
Festiwal gier
Być może nie załapałem się na wszystko, co One More Game miało do zaoferowania, ale nawet na tych ostatkach z łatwością wyczułem klimat wydarzenia. Owszem, legendarne miejsce, piękna pogoda i atmosfera weekendu z pewnością pomogły, natomiast one nie są bijącym sercem eventu – jest nim poczucie bycia wśród swoich. I wszystkie planszowe konwenty, na których byłem, od Portalconu, przez targi Hobby, aż po Pyrkon, dają odwiedzającym to poczucie.
Naturalnie, impreza imprezie nierówna i zarówno w przypadku Hobby, jak i Pyrkonu, gry planszowe to jedynie mała część całego wydarzenia. Natomiast znalezienie podczas takich targów przestrzeni, do której można po prostu zabrać grę i wspólnie ze znajomymi – lub osobami dopiero co poznanymi – zasiąść do niej przy wspólnym stole, to prawdziwa przyjemność. Taka, dla której warto wybrać się do innego miasta, a przynajmniej zboczyć ze swojej trasy.
Dopóki One More Game będzie dostarczać odwiedzającym to miłe uczucie przynależenia do ciekawej społeczności i uczestniczenia w ekscytującym hobby – dopóty będę starał się odwiedzać, choćby na chwilę. I owszem, cena biletów (niemal dwukrotnie wyższa niż na Planszówki w Spodku) może odstraszać – ile gier można kupić za dwudniowy wstęp! – ale organizacja wydarzenia tej skali (i to w takim miejscu) to ogromne przedsięwzięcie i należy tę gorzką pigułkę przełknąć. A jeszcze lepiej – potraktować ją jako czerwoną pigułkę, oferującą nam przejście do beztroskiego świata, w którym możemy oddać się naszemu hobby w wesołej grupie podobnych nam pasjonatów. A to, śmiem twierdzić, jest opcja ocierająca się o bezcenność.