Już za chwilę, już zaraz, już za moment odbędzie się premiera polskiego wydania Skymines. Już nie będzie trzeba szukać używanej Mombasy z drugiej ręki gdzieś na aukcjach za grube pieniądze. Miałem już okazję rzucić okiem na to nowe wydanie starej gry pod nową nazwą, zajrzałem do środka, zagrałem i teraz chciałbym skorzystać z okazji i odpowiedzieć na kilka kluczowych pytań, które w ramach klamry narracyjnej zadam teraz sam sobie.
Nie znam Mombasy, czy to była jakaś dobra gra?
W sumie to tak. Mombasa to całkiem ciężka eurołamigłówka, którą mocno wyróżniają dwa pomysły. Pierwszym jest sposób planowania i wyboru akcji przez graczy opierający się na bardzo cwanym zarządzaniu ręką kart. Co rundę każdy gracz zagrywa na stół kilka kart, które trafiają później na kilka stosów kart odrzuconych, z których tylko jeden możemy cofnąć na rękę we wskazanym przez zasady momencie. Pomysł jest błyskotliwy, wymuszający długofalowe planowanie i gdyby był jedynym elementem rozgrywki, to gra i tak warta byłaby uwagi graczy. Nie muszę chyba wspominać, że do kupienia są nowe karty, a stare można ze swojej talio-ręki usuwać. Oczywista oczywistość, rozwojowy rozwój.
Drugim pomysłem na grę jest oparcie dużej części punktacji na inwestowaniu w udziały korporacji rabujących bogactwa naturalne osiemnastowiecznej Afryki. Mombasa to jednak w gruncie rzeczy abstrakcyjna układanka optymalizacyjna, w której wszystko jest bardzo umowne. Nie ma ambicji opowiadania historii kolonializmu, ani tym bardziej jej komentowania. Ot, po prostu wchodzi w buty tego tematu bez refleksji i bez szczególnie dobrego powodu. Ale nie o tym.
Czysto mechanicznie sprowadza się to do tego, że korporacje są sterowane przez wszystkich graczy, walczą ze sobą o kontrolę terenów na planszy i zwiększają w ten sposób wartość udziałów zdobywanych przez wcześniej wspomnianych graczy. A to brzmi jak interakcja, budowanie sieci wspólnych interesów i zależności typu “ręka rękę myje”.
Dobra dobra, to w końcu ta gra jest dobra, czy nie jest dobra?
Według mnie tak. Jest z jednej strony bardzo typowa, bo każdy z graczy znaczną część swojej uwagi poświęca na swojej własnej planszy rozwiązując swoją własną zagadkę. Ja na przykład jestem tutaj swoim największym przeciwnikiem, bo większość moich problemów bezpośrednio wynika z moich własnych błędów popełnionych parę ruchów wcześniej.
Jednak z drugiej strony jest nietypowa, bo akcje podejmowane przez innych graczy są dla nas niemal tak samo istotne. Tak powyżej standardowej, eurosucharowej średniej. To nie jest standardowa dłubaninka, na końcu której porównujemy wyniki i sprawdzamy kto lepiej rozwiązał swoje osobiste Sudoku.
To w końcu recenzja Mombasy, czy tekst o Skymines?
Tak.
Gdyby w poprzednich akapitach podmienić tytuł i zamienić Afrykę na Księżyc, to cała reszta zostaje taka sama. Włączając w to korporacje rabujące bogactwa naturalne. Skymines to w zasadzie ta sama gra ze zmienionymi grafikami. Wcześniej były nudnobeżowe, teraz są szaronaukowe. Zostały też wszystkie inne dźwignie do pociągnięcia takie jak tory do zdobywania punktów zwycięstwa, realizowanie celów i pola z akcjami dostępnymi dla gracza, który skorzysta z niego jako pierwszy.
Mam i lubię Mombasę. Czy muszę zainwestować w Skymines?
W sumie to nie. Serio. Nie ma według mnie dobrego powodu, żeby posiadać na półce obie te gry jednocześnie. Jest jednak jedno duże “ale”. Skymines zawiera w sobie całą Mombasę, ale też dokłada coś jeszcze pod postacią dodatkowych modułów zasad. A tłumacząc z technicznie prawidłowego na zrozumiałe i opisowe: Skymines to cała, kompletna gra plus sporych rozmiarów dodatek do tej właśnie gry.
Otóż plansza do gry jest dwustronna. Z jednej strony wygląda jak w osiemnastowiecznym pierwowzorze, a z drugiej jest nowiutka, ze zmianami w regułach i wynikającymi z nich różnicami we wrażeniach. Budując kopalnie na pasie asteroid korporacje stawiają na planszy nie tylko placówki, ale też zajmują połączenia pomiędzy nimi za pomocą statków transportowych. Nowy rodzaj elementu to nowy sposób na podbicie wartości spółki. Na dokładkę na jednym polu/asteroidzie mogą znaleźć się budynki kilku korporacji koegzystując w pokoju. Nawet jeśli tylko przez chwilę, to jest taka możliwość.
Coś jeszcze?
W skrócie: tak. Nie wgryzłem się jeszcze ani w dwa minidodatki dokładające dodatkowe cele do zrealizowania na każdej z plansz ani nie rozegrałem pseudofabularnej kampanii czterech połączonych ze sobą scenariuszy, które autor od pewnego czasu umieszcza w każdej ze swoich gier.
Nie nauczyłem się obsługi bota pozwalającego zastąpić jednego z graczy przy stole, który potencjalnie może przydać się w rozgrywkach dwuosobowych. Ponieważ jest to ten typ gry, w której liczba graczy pozytywnie wpływa na wrażenia płynące z rozgrywki. Jest dłużej, jest trochę ciężej i trochę bardziej nerwowo i niepewnie, ale przepychanki placówek korporacji na planszy głównej są wtedy zdecydowanie bardziej dynamiczne i ciekawsze. Dzieje się więcej.
Na pierwszy rzut oka Skymines wygląda więc na grę bogatą w treść. A to dobrze. Mam motywację, żeby do tego pudełka zajrzeć jeszcze co najmniej kilka razy. Moja optymistyczna prognoza na przyszłość: to będzie udana reedycja, nic z pierwowzoru nie zostało zepsute.
Cześć,
czy rozegrałeś później w ten tytuł kilka rozgrywek? Nadal podtrzymujesz swoje zdanie czy coś się zmieniło?
Potwierdzam (z dużym opóźnieniem, bo nie dostałem powiadomienia o komentarzu), że zdanie podtrzymuję. To jest po prostu Mombasa, tylko więcej. Czyli dobrze.